W tej recenzji żartów nie będzie, bo się popłakałam czytając tę książkę. A trzeba zauważyć, że czytam zazwyczaj w środkach komunikacji publicznej. Przynajmniej nie był to 'Chłopiec z latawcem', ani inny tego typu bestseller, co by zrujnowało moją reputację do końca.
Juan Williams
zebrał w tym tomie relacje uczestników walki o prawa obywatelskie w USA, przede
wszystkim tych, którzy walczyli o prawa dla ludności czarnoskórej na przełomie
lat 50. i 60. Najbardziej zaskoczyła mnie taka rzeczowość, granicząca niemal z
obojętnością, z którą ci ludzie opowiadali swoje historie, od których włos się
jeżył na głowie.
"Ogromna
kula ognia przetoczyła się przez nasze podwórko w stronę krzaku różanego przy
schodach, tam przekręciła się i okazała się być mamą."
Bardzo podziwiam ludzi,
którzy walczyli w tym ruchu. Jak, do cholery, można trwać przy strategii non-violence (nie-agresji), gdy ktoś ci
właśnie podpalił matkę? Jak w ogóle można żyć wśród takiej wrogości?
Nie rozumiem, jak
można znajdować w sobie tyle nienawiści. Raz kiedyś kogoś nienawidziłam i było
to tak męczące, że przestałam. A niektórzy z tych ludzi aktywnie i głośno
nienawidzili całe grupy ludzi przez całe swoje życie. Czy naprawdę czuli się
oni tak pozbawieni pewności i wiary w siebie (co moim zdaniem zazwyczaj jest
głównym powodem takich wrogich wojujących postaw)?
Wiem, że używam
tu czasu przeszłego tylko dlatego, że jestem naiwną optymistką.
Mój kolega John
mówi mi, że ten Juan Williams jest raczej prawicowo-konserwatywnym
dziennikarzem w USA, typ Fox News, ale naprawdę nie da się tego zauważyć czytając ten zbiór. Jest tam między innymi opis szmuglowania nielegalnych imigrantów
przez granicę do USA i z tekstu można wywnioskować, że jest to uzasadniona
forma obywatelskiego nieposłuszeństwa.
No comments:
Post a Comment