Monday 28 December 2015

Chloe Aridjis - Book of Clouds

Czytanie tej książki przypominało leżenie na trawie i patrzenie na chmury. Po dwóch godzinach nic się właściwie nie wydarzyło, ale jednak zaszało coś pięknego i czujesz się jak poetka.

'Book of Clouds', jak mówi to nam okładka jest historią Meksykanki dryfującej bez celu po współczesnym Berlinie. Bardzo podobała mi się ta imigrancka historia, wreszcie wolna od brytyjskiej lub amerykańskiej perspektywy. Świat z którego Tatiana przybyła i świat do którego przybyła są światami obcymi mi. W Meksyku spędziłam jedną dobę kiedyś, a w Berlinie trzy tygodnie przy okazji pisania pracy magisterskiej. Aridjis połączyła latynoamerykańską melancholię i realizm magiczny z duszną niemiecką historią, którą przesiąknięte jest całe miasto.

Niektórzy recenzenci twierdzili, że chcieliby więcej wiedzieć o powodach, dla których Tatiana nie umiała się odnaleźć w świecie i z upodobaniem od niego uciekała. Najwyraźniej ci czytelnicy są przyzwyczajeni do książek, w których jeden sekret tłumaczy wszystko. Nie tak to wygląda w prawdziwym życiu. Czasem nie umiesz nawiązać kontaktu ze świata, bo nie umiesz, a nie dlatego, że twój ojciec niechcący zabił twoją matkę albo bo twój narzeczony uciekł z twoją siostrą.

Uwiodła mnie ta książka jak dawno żadna książka tego nie zrobiła. Te poetyckie fragmenty o świetle i ciemności, o dźwiękach wkradających się w sen, o tych wszystkich próbach trzymania swoich neuroz na smyczy. I te fragmenty o chęci spakowania się i odjechania gdzieś i zaczęcia jeszcze raz, dobrze wiedząc, że nic tak naprawdę się nie zmienia, oprócz adresu. No i oczywiście te fragmenty pod prysznicem.
A gdy ten starszy profesor próbował włączyć swój dyktafon, zafrapowany, bezbronny i pokonany przez nowoczesną technologię, to chciałam płakać. I wtedy Tatiana też zaczęła płakać, a ja postanowiłam, że dam tej książce pięć gwiazdek.

Monday 7 December 2015

Norman Maclean - A River Runs Through It and Other Stories

W życiu nie byłam na rybach. Dawno temu złapałam chyba jakieś raki w menażkę na obozie harcerskim, ale na tym moje przygody z fauną wodną się kończą. Jednak wśród moich ulubionych książek znajduje się nieproporcjonalnie dużo książek o łowieniu ryb.

Bo oczywiście książki o łowieniu ryb nigdy nie są tak naprawdę o łowieniu ryb, tylko o życiu, o tym co ważne i tak dalej. Muszę powiedzieć, że nawet okazjonalnie potrafią mnie urzec książki o polowaniach, ale tak z dziewiętnastego wieku lub wcześniej, co oczywiście kłóci się z moim ogólnym światopoglądem i opinią na temat myślistwa. No cóż, nie pierwszy to i nie jedyny dysonans poznawczy, którego doświadczam.

I ta prześliczna książeczka jest tylko na pozór opowiadaniami o łowieniu ryb na muszkę, wyrębie drzew (z czasów przed wynalezieniem piły łańcuchowej) i początkach Służby Leśnej Stanów Zjednoczonych. Znajdziemy tu dokładne opisy sztuki zarzucania wędki (jest to ponoć sztuka w rytmie na cztery, między godziną dziesiątą a drugą), wynajdowania odpowiedniego partnera do piłowania drzew oraz metod wygaszania pożarów lasów na początku dwudziestego wieku. Generalnie, typowy zestaw zainteresowań współczesnej wielkomiejskiej kobiety.

Norman Maclean dorastał w dawnych czasach, zanim wynaleziono metroseksualnego mężczyznę i nauczono go jak wyrażać emocje, więc mężczyźni w 'A River Runs Through It' uciekają się komunikowania swoich uczuć za pomocą łowienia ryb, rąbania drewna, grania w karty i gaszenia pożarów. Czasem gubiłam się w tej szczególnej semantyce, ale w końcu znaczenie zawsze objawiało mi się i łupało prostu w brzuch, elegancko omijając głowę. I myślę, że to było podobne uczucie jak to gdy wreszcie dorwiesz tego pstrąga, który ci się wymykał cały dzień.

Uwierzcie mi gdy mówię, że ta książka jest piękna. Podkreśliłam ją prawie całą, nawet te fragmenty o muchach i rybach jak ten:
"Blundering and soft-bellied, they had been born before they had brains. They had spent a year under water on legs, had crawled out on a rock, had become flies and copulated with the ninth and tenth segments of their abdomens, and then had died as the first light wind blew them into the water where the fish circled excitedly. They were a fish's dream come true—stupid, succulent, and exhausted from copulation. Still, it would be hard to know what gigantic portion of human life is spent in this same ratio of years under water on legs to one premature, exhausted moment on wings."
("Niezdarne, z miękkim podbrzuszem, urodziły się jeszcze bez mózgów. Cały rok spędziły pod wodą na nogach, wypełzły na skały, zmieniły się w muchy i kopulowały dziewiątym i dziesiątym segmentem swojego odwłoku, i umarły gdy pierwszy lekki powiew wiatru zaniósł je w wodę, gdzie już krążyły podekscytowane ryby. Były tym o czym marzy każda ryba - głupie, soczyste i wyczerpane seksem. Ale, jak się zastanowić, to można z przykrością zauważyć, że ogromna część ludzkiego życia przebiega w takich samych proporcjach lat spędzonych na nogach pod wodą i kilku wyczerpujących, przedwczesnych uskrzydlonych momentów.")

Więc są to opowiadanka piękne, ale są one też całkiem śmieszne.

"I was afraid to look at my lower quarters to see what was still with me. Instead, I studied the snags of those branches to see which of my private parts were to hang there forever and slowly turn to stone. Finally, I could tell by the total distribution of pain that all of me was still on the same nervous system."
 ("Bałem się spojrzeć na swoje dolne partie ciała aby ocenić, co wciąż jest częscią mnie. Zamiast tego, przyglądałem się kikutom konarów nade mną,  żeby zobaczyć, które fragmenty mnie mają wisieć tam na zawsze powoli kamieniejąc. W końcu, studiując rozmieszczenie bólu ustaliłem, że całość mnie wciąż wisi na tym samym układzie nerwowym.")
Maclean mówi, że "łatwo być dramatycznym, gdy jest się zmęcoznym i samemu, ale żeby być zabawnym trzeba być świeżym, mieć dużo wolnego czasu i mieć publiczność - i trzeba być zabawnym. I bez względu na to jak bardzo się kocha lasy, nie można powiedzieć, że tryskają one humorem." Ja stwierdzam, że Maclean był świeży, miał dużo czasu i publiczność, co razem złożyło się na to, ze 'A River Runs Through It' jest książką naprawdę godną polecenia.

A jeżeli nie starcza wam chęci lub zdolności językowych, żeby przeczytać te książke, to zrobili kiedyś film na jej podstawie, w którym występuje młody Brad Pitt i zupełnie malutki Joseph Gordon-Levitt, który jest uroczy niczym pandziątko.

Przeprowadziłabym się do Montany.

Wednesday 28 October 2015

Fiodor Dostojewski - Netochka Nezvanova

Ta niedokończona powieść Dostojewskiego nie ukazała się nigdy po polsku, więc dlatego tytuł napisałam w transkrypcji angielskiej (Netochka Nezvanova ma znaczyć coś w stylu Niktosia Bezimienna, ale rosyjskiego nie znam w ogóle, więc mogę zmyślać). Żałować braku polskiego wydania nie ma co, bo niedokończone powieści wszyscy wiedzą jakie są.

Były takie czasy, kiedy nie śmiałabym krytykować Dostojewskiego, ale w tej chwili jestem już zupełną nihilistką i nie ma dla mnie żadnych świętości.

Co tu się w ogóle działo w tej książce? Zaczęło się od rozważań na temat geniuszu, cierpiących artystów i tego, że talent, któremu nie towarzyszy ciężka praca prowadzi do tragedii. To wszystko było a propos ojczyma Netochki, utalentowanego muzyka, któremu jednak mało się chciało i te fragmenty bardzo dobre. Można by z tego wykroić przyzwoite opowiadanko/nowelkę. Niestety, ojczym umiera i zostaje nam sama Netochka.

Od tego momentu bohaterowie (a raczej głównie bohaterki) na zmianę czerwienią się, bledną, omdlewają, lub kładą się do łóżka na długie dni z powodu osłabienia emocjonalnego. Szczególnie Netochka jest taka delikatna. Czasem trudno było mi się połapać z jakiegoż to powodu Netochka znowu mdleje.

Ta książeczka ma jedyne 175 stron i widać, że Dostojewski zamierzał się na jakieś wielkie tomiszcze, ale fabuła się zaczęła mu rozłazić, nie wiadomo przez ile stron jeszcze bohaterki mogą tak mdleć w kółko, więc projekt został porzucony.

Aczkolwiek warto podkreślić i pochwalić proto-lesbijski wątek, który zdążył się pojawić w Netoczce.

Tuesday 29 September 2015

Gustav Jahoda - Psychologia przesądu

Jak wiecie jestem osobą niezwykle racjonalną z bardzo niską tolerancją na wszelkie bzdury, w które ludzie wierzą. Przesądy, horoskopy, leczenie kryształami, przeróżne znaki na niebie i ziemi - wszystko to mnie interesuje jedynie z antropologiczno-socjologiczno-psychologiczno-kulturoznawczego punktu widzenia. Niestety, istnieje w mojej głowie taka mała strefa zarządzana przez nerwicę natręctw, która czasem rzuca mi takie pomysły: jeżeli nie policzę do siedmiu przed wstaniem z łóżka to w gdzieś w Ameryce Południowej rozbije się samolot.  Tak więc w ramach szerokich zainteresowań psychologicznych, jak również w ramach rozpatrywania własnych neuroz, postanowiłam przeczytać 'Psychologię przesądu' Gustava Jahody. 

Czy już wiem dlaczego muszę policzyć do siedmiu? Nie do końca. Nadal trzeba by to było rozpracować w jakiejś terapii.

Jahoda skupia się w swojej książce na odrzucaniu wszelkich teorii, stworzonych przez takich myślicieli jak Freud czy Jung, opisujących powstawanie przesądów.

Można się nieźle obśmiać. Na przykład (pewnie się strasznie zdziwicie) Freud (lub któryś z jego wiernych uczniów, nie pamiętam) wysunął taką hipotezę, że przesądy łączą się z tłumionymi pragnieniami seksualnymi (oczywiście!). I, wyobraźcie sobie, odpukiwanie w drewno jest symbolicznym gwałtem na matce. Drewno to matka, twój palec to penis, a liczba trzy (bo odpukiwać się powinno trzy razy) reprezentuje męskie organy płciowe. Wielu ludzi, zauważyłam, odpukuje tylko dwa razy. Czyli penis na pół wykastrowany? O tym też można by sobie porozmawiać na terapii.

Jung, z kolei, sam był okropnie przesądny. Wierzył, że 'nic nie dzieje się bez przyczyny' i wyprodukował raczej szaloną teorię synchroniczności. Ani ja ani Jahoda nie mogliśmy się w tym za bardzo połapać, więc zacytuję Wikipedię:
termin stworzony przez C.G. Junga na określenie hipotetycznej zasady wszechzwiązku zdarzeń, która miałaby działać obok zasady przyczynowości. Jung podał kilka nieco różniących się od siebie definicji tego pojęcia. Jedna z nich zakłada, że synchroniczność to pojawienie się w równoległych liniach dwóch zjawisk, wydarzeń lub stanów psychicznych, mających dla obserwatora, wspólne znaczenie, które nie byłyby ze sobą powiązane przyczynowo. Z kolei według krytyków tego pojęcia, rzekome przypadki "synchroniczności" są to "normalne zdarzenia o niskim prawdopodobieństwie", co do których nie wszyscy są w stanie, je jako takie, zaakceptować: kolekcjonując je, przypisując im szczególne znaczenie, paranormalne, mistyczne, a nawet religijne, podczas gdy to już sama natura losowości powoduje, że przeszukiwanie danych losowych (szczególnie naprawdę dużych rozmiarów) umożliwia uzyskanie jakichś znaczących wzorców.
Nadal nieprzekonani? Posłużę się tym, najbardziej znanym przykładem (moim własnym tłumaczeniem angielskiej wersji cytatu z książki Junga na temat synchroniczności, i zacytowanej przez Jahodę, ale zgubiłam gdzieś tę książkę).
 "Pewna młoda kobieta przychodząca do mnie na terapię miała ważny sen, w którym ktoś jej dał złotego skarabeusza. W momencie gdy opowiadała mi go, ja siedziałam tyłem do zamkniętego okna. Nagle usłyszyłam jakiś dźwięk za sobą, delikatnie stukanie. Obejrzałem się i zobaczyłem owada uderzającego w szybę od wewnątrz. Otworzyłem okno i złapałem go w rękę, gdy wlatywał do środka. Był to najbliższy odpowiednik złotego skarabeusza jaki można znaleźć w naszych szerokościach geograficznych, czyli Cetonia aurata (kruszczyca złotawka, jak mnie informuje Wikipedia), który (wbrew swoim normalnym zwyczajom) postanowił wlecieć do ciemnego pomieszczenia w tej dokładnie chwili. Przyznam, że nigdy wcześniej ani nigdy później coś takiego mi się nie przydarzyło."
Jung twierdził, że była to sytuacja tak naładowana emocjonalnie, że aż spowodowała to na pozór z nią niezwiązane wydarzenie. Przypomina mi to tę pogrążoną w żałobie sikorkę, które pukała do okien ambasady Północnej Korei po śmierci Kim Jong Ila.

Ostateczna konkluzja Jahody dotycząca przesądów jest taka, że pozwalają nam one kontrolować, to czego kontrolować nie możemy i pozwalają wierzyć, że świat to coś więcej niż bezsensowny chaos. Moja własna konkluzja jest taka, że przesądy są rzeczą naturalną, częścią naszego dziedzictwa kulturowego. I jeżeli muszę liczyć do siedmiu, że zapobiec wypadkom lotniczym, to niech tak będzie. To mój krzyż i będę go nieść.

Thursday 24 September 2015

Niskie loty Wysokich Obcasów - szok i niedowierzanie

Wysokie Obcasy czasem lubię a czasem mnie irytują różnymi wykwitami w stylu ‘Sprawdź czy jesteś w szczęśliwym związku. 10 oznak”, które pojawiają się na ich stronie internetowej, ale zazwyczaj są to pierdolety ogólnie nieszkodliwe. Wczoraj jednak Wysokie Obcasy uznały, że przeskoczą naraz Super Express i Fakt. Wyzwania tego podjęła się Ilona Dobrzańska, jak mniemam absolwentka dziennikarstwa, która wynorała artykuł na serwisie brytol.com, który jak wiadomo słynie z rzetelności i właściwie można go cytować w pracach akademickich. Artykuł straszył w tytule „Niższe kary dla gwałcicieli białych kobiet. Anglia w szoku.” I był pełen tak fantastycznych bzdur i przeinaczeń, że naprawdę nie wiem po co go było ulepszać, ale Dobrzańska uznała, że to nie wystarczy, dodała trochę od siebie i ostatecznie na facebooku pojawiło się zdjęcie mężczyzny o azjatyckim (mówimy tu o subkontynencie indyjskim) wyglądzie i podpis „Mniejsza kara dla gwałciciela białej kobiety w Anglii”.

Pierwsza konkluzja bez klikania jest taka, że ten mężczyzna wyglądający na muzułmanina zgwałcił kobietę, ale dostał niski wyrok, bo kobieta była biała. I to wszystko w Wielkiej Brytanii. Oczywiście artykuły nie wszyscy czytają, niektórym wystarcza tylko tytuł, żeby się zabrać za komentowanie. Niestety w tym wypadku, nawet przeczytanie artykułu nie na wiele się zda, bo jest to jakiś zupełny bełkot.

Zaczyna się od tego że „Sąd odwoławczy w Anglii zadecydował, że osoba, która dopuści się gwałtu na Azjatce, będzie surowiej traktowana niż ta, która skrzywdzi białą kobietę.” I już po tym jednym zdaniu każdy powinien wiedzieć, że to jakaś bzdura, bo od kiedy to ‘sąd odwoławczy’ ustanawia prawo? Jeżeli całe to zdanie miało pokrętnie się powoływać na prawo precedensu, to nie tak to prawo działa, i na pewno nie w Wielkiej Brytanii.

Dalej artykuł bredzi nagle o dzieciach i pedofilach. Dlaczego? Tego się nie dowiemy, bo w ogóle nie wiadomo o co chodzi, nie ma żadnego kontekstu. Tyle tylko że ‘taki wyrok stwarza szansę dla pedofilów’, którzy wybierając sobie dziewczynki nieazjatyckie mogą dostać łagodniejszy wyrok. Artykuł przypomina, że wyrok uzasadnia, że zgwałcona azjatycka dziewczynka nie ma szans na zawarcie aranżowanego małżeństwa i to dlatego wyrok musi być surowszy. Więc konkluzja jest taka, że prawo w Wielkiej Brytanii wspiera aranżowane małżeństwa.

Komentarze na facebooku pod tym bełkotem można podzielić zasadniczo na trzy grupy. Pierwsza grupa to „szok i niedowierzanie”. Jednak to niedowierzanie nie jest nie na tyle silne, żeby komentującego wysłać do wujka Google’a aby sprawdzić, czy przypadkiem jakiejś bzdury nie przeczytał. Jest to zatem szok i niedowierzanie, ale tak trochę na pokaz, bo tak naprawdę to jednak wszyscy komentujący (z dosłownie kilkoma chlubnymi powątpiewającymi wyjątkami) łyknęli całość jak młode pelikany.

Druga grupa to coś w stylu „Rasizm! Do tego doprowadzi nas multi kulti! Do tego doprowadzi nas polityczna poprawność! Biali białym zgotowali ten los przez wypaczenie pojęcia tolerancji”. Ten artykuł jest nieetyczny i szkodliwy właśnie głównie ze względu na tę grupę komentujących, która sobie uroiła, że to ‘biali’ są w mniejszości, są dyskryminowani i należy się okopać. I każdy taki bzdurny, nieprawdziwy artykuł to kolejna cegiełka budująca w ich schorowanych głowach efekt potwierdzenia.

Trzecia grupa, to typowa ostoja polskich tradycji i wartości, broniąca nas przed ‘dziczą’, która nam utnie głowy, wprowadzi prawo szariatu i poobcina ręce za kradzież itp. Ta grupa ochoczo wysuwa własne propozycje kar dla gwałcicieli i wykazuje się niezwykłą inwencją. Mamy tu obcinanie głów, rąk i genitaliów, w różnej kolejności. Jak również analny gwałt zbiorowy (któż miałby się podjąć tego zadania? Tego komentujący nie zdradzają) a następnie obcinanie różnych części ciała. Niektórzy proponują tradycyjny strzał w tył głowy.

No a teraz. Co tak naprawdę się wydarzało w Anglii? Znajdźmy początek tego fascnynującego głuchego telefonu. Zatem historia ta przedstawia się tak: pedofil pochodzenia azjatyckiego zgwałcił dwie dziewczynki, również pochodzenia azjatyckiego. Sąd wyznaczył mu szczególnie wysoką karę, uzasadniając, że ponieważ dziewczynki pochodzą z bardzo konserwatywnej społeczności jest to dodatkowe lub szczególne okrucieństwo, bo w takich społecznościach ostracyzm i wynikająca z niego psychologiczna trauma są jeszcze większe. Warto zaznaczyć, że w każdej sprawie o gwałt mogą zachodzić różne okoliczności, które wpływają na wysokość wyroku. Jeżeli nastąpiło szczególnie okrucieństwo fizyczne kara jest wyższa itd. Uzasadnienie tego wyroku jest kontrowersyjne bo rzeczywiście nie wiadomo czy to że dziewczynki mają zniszczone życie, bo pochodzą z takiej a nie innej społeczności kwalifikuje się jako szczególnie okrucieństwo psychiczne. I faktycznie niektóre organizacje oprotestowały ten wyrok. Jakiś odpowiednik Wysokich Obcasów z Bangladeszu, stosujący równie wysokie standardy dziennikarskie mógłby tę historię opisać tak: Biały sędzia daje wyższy wyrok azjatyckiemu pedofilowi i mętnie się z tego tłumaczy.

Przy okazji warto też wspomnieć, że rok temu w Anglii i Walii weszło w życie nowe prawo, według którego nakłanianie do wstąpienia w związek małżeński (jak dzieje się to przy aranżowanych małżeństwach) jest przestępstwem kryminalnym (czyli podpadającym teraz pod kodeks karny, nie cywilny) i można zasądzić wyrok nawet do 7 lat więzienia. Tak że krótko mówiąc, nie, w Anglii prawo nie wspiera aranżowanych małżeństw. I nie, nie wprowadzono prawa według którego za gwałt na białych kobietach można dostać niższy wyrok. Oraz sąd apelacyjne nie zajmują się wprowadzaniem nowych praw.

*ERRATA: Napisałam wcześniej, że to powinno zostać przetłumaczone na sąd apelacyjny, ponieważ w Anglii rozpatrywał tę spraw Court of Appeal, czyli sąd apelacyjny (przedostatniej instancji), ale akceptuję, że można ogólnie nazwać to sądem odwoławczym.

Link do postu na fejsbuku: https://www.facebook.com/wysokieobcasy/posts/10153628373849882

UPDATE: Chciałam tylko powiedzieć, bo widzę, że ten post się cały czas bardzo klika, że naczelna WO post usunęła i przeprosiła, więc topór wojenny zakopałam. 

Thursday 10 September 2015

Shirley Jackson - Zawsze mieszkałyśmy w zamku

Co za urocza książeczka. Posłuchajcie tego (wyjątkowo udało mi się znaleźć jak to faktycznie wygląda w polskim przekładzie, aczkolwiek śmiem uważać, że jak bym to zgrabniej zrobiła). 
 "Nazywam się Mary Katherine Blackwood. Mam osiemnaście lat i mieszkam z siostrą Constance. Często myślę, że przy odrobinie szczęścia mogłabym urodzić się wilkołakiem, bo dwa środkowe palce obu moich rąk są tej samej długości, ale muszę zadowolić się tym, czym obdarzyła mnie natura. Nie lubię mycia, psów i hałasu. Lubię moją siostrę Constance, Ryszarda Plantageneta i Amanita phalloides, muchomora sromotnikowego. Reszta mojej rodziny nie żyje."
 Jest specjalne wygrzane miejsce w moim sercu dla tych wszystkich stukniętych, niewiarygodnych (czy też 'niegodnych zaufania') narratorów, którzy może mają, a może nie, mordercze skłonności. Czytam ich słowa i je rozumiem. Ich logika ma dla mnie sens. Pewnie sobie myślicie: "Kinga, czy aby trochę nie martwi cię fakt, że tak łatwo ci identyfikować się ze wszystkimi tymi szaleńcami?" I ja powiem: "Tak, trochę mnie to martwi. Chyba. Ale jak to śpiewa Seal "We're never gonna survive unless we get a little crazayy-y-y".

Wracając do książki - Merricat and Constance to siostry, które mieszkają w wielkim domu zupełnie same, nie licząc ich upośledzonego wujka. Mają ogród, w którym hodują przeróżne rzeczy, które później Constance zamienia w pyszne potrawy, co Merricat podsumowuje tak:
"Przejadamy rok. Jemy wiosnę, lato i jesień. Czekamy aż coś urośnie, a potem to zjadamy." (tłumaczenie moje)
 Brzmi to zupełnie błogo. Ja też chcę mieszkać w takim wielkim domu z moją siostrą, praktukując moje śmieszne nieszkodliwe rytuały, znosząc nowe książki z lokalnej biblioteki co tydzień.

Myślę, że Merricat powinna wyjść za Franka z 'Fabryki Os' Banksa. Zostali dla siebie stworzeni (albo Frank został stworzony na podstawie Merricat, trudno nie zauważyc niesamowitych podobieństw). Oczywiście oboje nie znoszą obcych, więc z początku mogą próbować się nawzajem zabić, ale żaden związek nie jest przecież idealny. Wierzę, że w końcu odkryliby w sobie bratnie dusze, wzięli ślub i mieli stado zupełnie porypanych dzieci. (Oczywiście to może być trochę trudne biorąc pod uwagę fakt, że Frank nie ma penisa, ale ufam, że miłość pokona i takie niedogodności.)


Monday 10 August 2015

Clare Morrall - The Roundabout Man


"Trwam w samym oku cyklonu, w spokojnym centrum nieustającego huraganu samochodów i ciężarówek zmierzających w stronę M6, na północ, aż do Szkocji lub na południe do Penzance i Land's End. Czasem myślę, że może one wcale nie wjeżdżają na autostradę i słyszę te same pojazdy, kręcace się w nieskończoność, jak wielokrotne kopie Latającego Holendra, skazane na wieczną tułaczkę. Nie żałuję ani przez chwilę, że nie jestem już jednym z nich. 

Poznajcie Quinna Smitha, który zaparkował swój wóz kempingowy na środku ronda i postanowił zostać tam na zawsze. Ponieważ nie jest takim zwyczajnym bezdomnym włóczęgą, po jakimś czasie zaczyna się nim interesować lokalna społeczność, a za nią oczywiście tabloidy, co jest ostatnią rzeczą której pragnie Quinn, przebywający na swoim dobrowolnym wygnaniu. Jest to niezwykle ciekawe zawiązanie fabuły, więc ze smutkiem zanotowałam, że książka dalej wpadła w tradycyjne sidła historii o tajemnicach rodzinnych. Nie to, że jest coś złego w tym podgatunku literackim, oprócz tego, że jeżeli przeczytasz wystarczającą ilość takich książek, to zazwyczaj jesteś w stanie rozszyfrować te tajemnice na jakieś 100 stron w przód i pilnie potrzebujesz czegoś jeszcze, żeby nie stracić zainteresowania.

Co więc oferuje czytelnikowi 'The Roundabout Man'?

Rozdział po rozdziale poznajemy historię głównego bohatera, który został uwieczniony jako niezdarny trzylatek z permanentnie rozwiązanymi sznurówkami przez swoją matkę - pisarkę, która jest tak naprawdę centralną postacią tej powieści, nawet jeśli nie jest jej poświęcone aż tyle miejsca. Jest to postać groteskowa, wyrodna matka której czytelnik nie ma prawa polubić oraz światowej sławy autorka książek dla dzieci, dla której inspiracją była (wydaje się to oczywiste mimo że książka zapewnia, że wszelkie podobieństwo itd.) Enid Blyton.

Morrall kontrastuje sielankowe dzieciństwo przedstawione w książkach Larissy z smutną i ponurą egzystencją Quinna na rondzie koło stacji benzynowej. Oczywiście cała ironia polega na tym, że Larissa Smith, autorka ukochana przez dzieci na całym świecie, była okrutna względem własnych dzieci i nie umiała im dać takiej miłości, którą uważa się za naturalną u matki. Zamiast tego Larissa wpisuje wszystkie swoje dzieci w swoje książki, gdzie jest idealną matką, która głaszcze pociechy po głowach i daje im kubki gorącego kakao. Jak łatwo sobie wyobrazić czytanie o fikcyjnych czułościach własnej matki i porównywanie tego z pozbawioną miłości rzeczywistością niezbyt dobrze wróży rozwojowi i pewności siebie czwórki dzieci Larissy. I tak więc wszystkie te dzieci wyrastają na popapranych dorosłych. Żałuję, że matka  nie została przedstawiona w bardziej skomplikowany sposób, co dodałoby książce złożoności. Trudno dla Larissy czuć jakąkolwiek sympatię mimo że widzimy ją kochającymi oczami Quinna i mimo tego, że autorka proponuje coś co ma tłumaczyć jej oziębłość.

Moim głównym zarzutem względem takich książek jest to, że mają one tendencję do tłumaczenia absolutnie wszystkiego jednym sekretem. Gdy już sekret zostanie ujawniony nagle wszystko staje się jasne i nabiera sensu. Uważam, że to zupełne narracyjne lenistwo i pójście po linii najmniejszego oporu. Poza tym, uważam, że po skończeniu dwudziestu pięciu lat już nie wolno nikomu obarczać winą za różne rzeczy swoich rodziców (pomijając absolutnie makabryczne przypadki) i każdy musi już wziąć odpowiedzialność za swoje własne błędy. No ale wtedy książka już się tak sama nie pisze.

Morrall pyta się nas "jak bardzo kształtują nas historie na których się wychowaliśmy, filmy, które widzieliśmy, seriale, które oglądaliśmy latami?" I daje smutną odpowiedź, że bardzo. Szczególnie jeśli zdarzy ci się być prototypem bohatera dziecięcej prozy znanego na cały świat. Jest to etykietka, której trudno się pozbyć, jeżeli, tak jak Quinn, jesteś raczej niczym niewyróżniającym się człowiekiem i nie masz nic co mogłoby dać jakąś przeciwwagę tej pożyczonej tożsamości. Quinn dorasta bardzo późno, wśród swoich nowych przyjaciół ze stacji benzynowej i to chyba najlepsza część książki. W tej obskurnej scenerii autostrady czytelnik zobaczy (lub i nie, zależy jakąś ma wrażliwość rzeczony czytelnik) delikatne piękno, tak różne od cukrowych uroków książek dla dzieci.

Kiedy sama byłam dzieckiem, też chciałam mieszkać w krzakach na rondzie obok naszego domu. Teraz oczywiście rozumiem, że nie byłby to najszczęśliwszy pomysł. I o tym właśnie jest 'The Roundabout Man' - o przyjrzeniu się swojemu dzieciństwu, jego marzeniom i przekonaniom, które często nie wytrzymały próby czasu. Jest też o tej nostalgii, którą odczuwamy na myśl o dzieciństwie, o tym raju utraconym, który tak naprawdę jest wytworem naszej wyobraźni.

Wednesday 29 April 2015

Alan Bennett – Czytelniczka znakomita



Co jest bardziej miłe sercu bibliofila niż książka o książkach? Podobne do tego jak Xzibit w Pimp My Ride instaluje ci drugi samochód w środku pierwszego samochodu, bo wie jak bardzo kochasz samochody. Więc Alan Bennet wstawił ci książki w książkę. Wstawił tam też królowę angielską, więc wszystko zapowiada się niezwykle przyjemnie.

Wyobraźcie sobie Królową, w zaawansowanym wieku, w którym się teraz znajduje (no, może nieco mniej zaawansowanym, bo książka została wydana w 2007) odkrywa nagle radość czytania i angażuje niejakiego Nelsona, aby pomógł jej zdobywać książki poprowadził ją przez świat literatury. Tak, właśnie kimś takim bym chciała być jak dorosnę. Czyimś osobistym doradcą literackim. A Królowa jest bardzo przykładną uczennicą. Jej apetyt na książki jest nie do zaspokojenia. Nie chce mówić o niczym innym jak tylko o książkach i torturuje poddanych co chwila przepytując ich na temat tego autora lub tamtego tytułu. Dokładnie wiem, jak to jest. Czasem moi znajomi krzyczą w desperacji: „Czy moglibyśmy porozmawiać o czymś oprócz książek?!”. Na co ja zazwyczaj odpowiadam: „Dobrze. Zatem. Co dzisiaj jadłaś na śniadanie?”.
Ratuje mnie tylko internet, gdzie są całe zastępy pokrewnych dusz pochowanych po różnych literackich kątach.

Bennett pięknie opisuje jakie postępy robi czytelnik w miarę czytania, jak każda lepsza książka ustawia poprzeczkę wyżej, aż w końcu jesteśmy gotowi na najbardziej skomplikowane i ambitne dzieła. Oczywiście, to się nigdy stanie, jeżeli nie wyjdzie się poza swoją ciepłą bezpieczną norkę książkową (pełną nastoletnich wampirów czy innego Coelho).

Bennett również stawia hipotezę, że czytania musi w końcu doprowadzić do pisania i wierzy w pewną wyższość pisania nad czytaniem, że jest to czynność bardziej wysublimowana. Nie jestem pewna czy się z tym zgadzam. Moim zdaniem trzeba mieć w sobie dużo samokontroli i skromności (brakuje mi obydwóch), żeby być usatysfakcjonownym tylko czytanie i nie odczuwać tej napuszonej potrzeby pisania.

Inną interesującą rzeczą w tej książce jest cała kwestia monarchii i arystokracji. Nie zawsze pisanie o panujących monarchach uchodzi autorom na sucho. A w Anglii obchodzą się z tymi wszystkimi błękitno-krwistymi jak z jajkiem, co dla takiej mniej wychowanej w komunistycznej (a później post-komunistycznej) Polsce jest dość absurdalne i śmieszno-smutne. W mojej poprzedniej pracy przeszłam szkolenie w zwracaniu się w właściwy spsosób do różnych lordów, duków i markizów. Wydawało mi się to trochę tragiczne i jak zobaczyłam jak nasz dyrektor kłania się uniżenie jakiemuś Earlowi tego czy tamtego to naprawdę nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że za chwilę jeszcze się rzuci na ziemie i odsłoni brzuch jak szczeniak w geście poddaństwa. Przydałaby się tu jakaś rewolucja.

Co nie udało się w polskim tłumaczeniu to oddanie wieloznaczności tytułu. Common reader - oznacza osobę, która czyta tylko dla przyjemności, a nie w jakimś akademickim celu. Common oznacza też zwykłęog człowieka z plebsu (w odróżnieniu od arystokracji). Tak więc angielski tytuł "The Uncommon Reader" jest ciekawą grą słów.

Tuesday 31 March 2015

Rafael Balanzá - Los Asesinos Lentos

Tego tytułu nie ma po polsku, jak również nie ma go po angielsku. Można tę książkę przeczytać jedynie po hiszpańsku. Raczej szkoda, bo jest to przyjemny eksperyment literacki.

Zaczyna się raczej tradycyjnym schematem - facet w wieku średnim spotyka kogoś ze swojej przeszłości, co wywołuje wodospad wspomnień (porównaj Poczucie kresu Barnesa). Juan, nasz narrator, jest ogólnie szczęśliwym właścicielem sklepu zoologicznego, do czasu aż spotyka starego kumpla - Valle, z którym w dawnych czasach grał w kapeli rokowej. Mogłoby to wszystko pójść dobrze znanymi torami rozpamiętywania przeszłości przez dwieście stron, ale Valle na koniec rozmowy oznajmia Juanowi przelotem, że zamierza go zabić. Tak więc mamy tu doczynienia z bardziej hardkorowymi duchami przeszłości.

Juan (jak można się spodziewać) jest nieco zaskoczony tym wyznaniem i próbuje się dowiedzieć, dlaczegóż to Valle pragnie go zamordować. Valle, jak na dobrego kumpla przystało, podaje wyjaśnienie, które można skrócić w ten sposób: "Drogi Juanie, dawno, dawno temu wywinąłeś mi ten niefajny numer, pamiętasz? I oczywiście nie mówię, że jest to jedyny powód, dla którego moje życie to kompletne gówno, ale fakt jest faktem że moje życie to gówno, a że w dzisiejszych czasach z całym tym bogactwem czynników i wpływów, raczej trudno ustalić kto jest czemu winny, postanowiłem dla uproszczenia sprawy symbolicznie winić ciebie.


I co tu odpowiedzieć na takie dictum? Nie za wiele. Od tego momentu robi się raczej kafkowo. Juan nie może zgłosić przestępstwa na policję, bo Valle ostrzegł go, że wszystkiego się wyprze. Valle mówi też, że mało dba o swoje gówniane życie i nawet sugeruje, że jedynym wyjściem z sytuacji byłoby zabicie jego samego przez Juana.

Juan przechodzi przez różne fazy od zupłnego zaprzeczenia do paranoji, a w międzyczasie jego 'szczęśliwe życie' zupełnie się rozpada. Narracja robi się gorączkowa, trochę tu Dostojewskiego, trochę Sabato. Na dodatek Juan dostaje jeszcze obsesji na punkcie pewnego nieuchwytnego pisarza (który dziwnie przypomina autora tej noweli) i w pewnym momencie cytuje jego opowiadanie w całości. Takie rzeczy jak u Borgesa.
Gdybym była bardziej oczytana, to jeszcze więcej nazwisk bym tu wymieniała, ale że nie jestem to już się wyloguję.

Saturday 7 March 2015

Nicola Barker - Darkmans

Za każdym razem gdy widzę taki gruby tom, to sobie myślę, co ta autorka miała takiego ważnego do powiedzenia, że potrzebowała ponad 800 stron. I jestem zaintrygowana, bo z pewnością musi to być coś oszałamiającego, jeżeli nie wstyd jej poświęcić na to tylu drzew. Więc jestem zaintrygowana, ale też się boję, bo z moimi zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi (które niestety w ogóle nie przekładają się na porządek w mieszkaniu), muszę dokończyć każdą zaczętą książkę, albo ktoś na drugiej półkuli umrze. Tak że jak już zacznę to nie ma zmiłuj, muszę wytrwać do końca. Jedyną książką, którą udało mi się odłożyć po jednym rozdziale było Pięćdziesiąt twarzy Greya. Psychiatria nie zna jeszcze tak intensywnej nerwicy natręctw, która by mnie zmusiła do brnięcia przez to.

Na szczęście dla mnie da się w miarę bezboleśnie prześlizgnąć się przez 800 stron Darkmans. W miarę.

Nie zostało to przetłumaczone na polski i wcale mnie to nie dziwi. Nawet trudno powiedzieć o czym jest właściwie ta książka. Niby o takiej zbieraninie ludzi mieszkających w Ashford, trochę dresiarzy, trochę pracowników okolicznego szpitala, jacyś budowlańcy, handlarze narkotyków - taki standardowy zestaw, którzy wybierają sobie angielscy pisarze piszący o małych, ponurych angielskich miasteczkach. Dla urozmaicenia jednak, mamy tutaj fakt, że wszyscy ci ludzie (a szczególnie Isidore, niemiecki pracownik ochrony) są nawiedzanie przez ducha okrutnego średniowiecznego błazna Johna Scogina. Miesza on im w głowach, wprowadza zamiesznia i zmusze do mówienia przedszekspirowską angielszczyzną.

Wiele się w tej książce zmieściło. Barker zrobiła porządny risercz i powieść lśni lingwistyczną finezją. Oczywiście chcielibyśmy, żeby na koniec wszystko się zlożyło w elegancką całość, ale jest to płonna nadzieja. Jak to mówi jedna z postaci (już dawno nie mam tej książki na stanie, więc nie jest to dokładny cytat) wpadamy często w takie życzeniowe myślenie, że nic się nie dzieje bez powodu, że we wszystkim jest jakiś wyższy zamysł. Ale tak jest tylko w sztuce. Teraz, czy ta książka to sztuka, czy też próbuje ona imitować życie, to sam czytelnik sobie musi zdecydować.

Nie chcę przez to powiedzieć, że nic tu nie ma ponad niepodokańczane wątki. Jest to wszystko bardzo inteligentne, ale ostatecznie jest to książka Barker i trzeba grać na jej zasadach. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to zostanie ci to wynagrodzone. Ktoś powiedział, że ta ksiażka jest niezrównoważona. Tak. W najlepszy możliwy sposób.

Tuesday 17 February 2015

Julian Barnes - Poczucie kresu

Julian Barnes dostał Bookera za tę książkę, chociaż jest właściwie oczywistym, że wcale nie za tę. To była sytuacja z typu, że wszyscy więdzą, że się Barnesowi Booker należał i jego poprzednie silne powieści zostawały w finale jakoś zawsze pomijane, aż w końcu zaczęto się obawiać, że Barnes (podobnie jak Beryl Bainbridge) umrze zanim go będzie można nagrodą obdarować, co ostatecznie będzie z większą szkodą i kompromitacjądla nagrody niż dla Barnesa, który od dawna jest pisarską instytucją w Wielkiej Brytanii (jak i Francji). Tak więc, ten Booker był bardziej za całokształt, niż za tę raczej nieszczególnie wybitną powiastkę.

Nie to żebym miała coś przeciwko takim krótkim, ledwie zaszkicowanym nowelkom. Wręcz je lubię. Aczkolwiek, uważam, że jest w tym pewna niesprawiedliwość, że takie książeczki czcionką i drukiem rozepchane na te już przyzwoite 150 stron, książeczki, które mogłyby być napisane przez zdolnego pisarza w kilka godzin podczas rodzinnego grilla kosztują tyle samo co opasłe tomy pełne średniowiecznych lingwistycznych akrobacji (akurat czytałam wtedy Darkmans Nicoli Barker)

'Poczucie kresu' to w miarę przyzwoita książeczka wykorzystująca przetestowaną formułę starszego mężczyzny wspominającego wydarzenia ze swojej przeszłości. Taki ma to trochę urok Stowarzyszenia umarłych poetów.

Najciekawsze w tej książce są rozważania na temat pamięci, jak wspomnienia, szczególnie te najważniejsze, często wspominane, są wciąż i wciąż upraszczane aż stają się symbolami, tracąc po drodze wszystkie swoje niuanse. Jest to trochę zabawa w głuchy telefon z własną głową, która powtarza nam tę samą historię, wypaczając ją coraz bardziej po drodze.

Nie jest to powieść szczególnie oryginalna czy pomysłowa, a ostateczne rozwiązanie jest wręcz tandente. Tak, wiem, Julian Barnes, Booker, cotamjeszcze, ale to zakończenie było prawdziwie kiepskie.

Julian Barnes i jego narrator 'nie rozumieją' kobiet. Och, jak mnie to przeokropnie wkurza. Jak można 'rozumieć' mężczyzn, a nie 'rozumieć' kobiet. Nie jesteśmy jakimś tajemniczym, mitycznym odrębnym gatunkiem. Ale takie właśnie są kobiety w Poczuciu kresu. Robią przedziwne rzeczy.

Była żona narratora mówi mu tylko jedno zdanie przez telefon: "Teraz zostajesz z tym sam" i więcej się do niego odzywa. Jego była dziewczyna wpada ponownie w jego życie jak rozpędzony meteor i wysyła mu tajemnicze emaile pełne różnych enigmatycznych wyznań jak: "Nigdy tego nie zrozumiesz, więc nawet nie próbuj." Lub też spotyka się z nim i nie mówiąc ani słowa zabiera go na w pewne miejsce. KTO się tak zachowuje? Chyba tylko te tajemnicze, niezrozumiałe 'kobiety'. Że już nie wspomnę o matce byłej dziewczyny, która robi już zupełnie niezrozumiałe i bezsensowne rzeczy.

Powyższe wskazywałoby na to, że raczej mi się książka nie podobała, ale to nie do końca tak. Umiarkowanie przyjemne popołudnie żeśmy razem spędziły.

Saturday 31 January 2015

Craig Taylor - One Million Tiny Plays About Britian

Może nie milion na szczęście, bo chyba bym się pocięła.

Ta ksiązka to zbiór takich krótkich dialogów podsłuchanych tu i ówdzie, często podk
olorowanych a pewnie też i zupełnie zmyślonych. Niektóre są nawet zabawne i oryginalne, ale szybko się to wszystko nudzi. Dużo się opiera na różnych grach stereotypów, a komizm często wynika z tego, że ludzie nie myślą co mówią i nie mówią tego co myślą. Oprócz tego znajdziemy tu wykwity rasizmu, homofobii i zwyczajnej złośliwości.

Na przykład jest tu jakiś facet w supermarkecie, który tłumaczy komuś przez komórkę, że właśnie czeka na walizkę na lotnisku. Jest też kobieta, która nie potrafi zaakceptować homoseksualizmu swojego syna, no i, oczywiście, polska fryzjerka, która nie wie co robi.

Cała rzecz zaczęła się w formie taki minifelietoników w Guardianie. I wiecie co? Nie wszystko powinno zostawać wydawane w formie książki. Niektóre rzeczy powinny pozostać mini-felietonikami lub statusami na Facebooku. Jako książka to się nadaje tylko na literaturę klozetową. Nie mam na myśli oczywiście, żeby jej używać zamiast papieru toaletowego - do tego celu służą dzieła zebrane Paolo Coelho.

Co do Craiga Taylora, to myślę, że o wiele ciekawszą pozycją jest jego "Londoners: The Days and Nights of London Now - As Told by Those Who Love It, Hate It, Live It, Left It, and Long for It," w której Londyńczycy (ci rodzimi, których niewiele, i ci napływowi) opowiadają o sobie i swoim mieście.

Thursday 15 January 2015

David Simon & Ed Burns - The Corner



„Życie na rogu łączy się sciśle z ludzką żądzą – prymitywną, pewną i natychmiastową. I twarda i niepodważalna prawda jest taka, że wszystkie organy ścigania świata są bezradne w starciu z żądzą.”
"The Corner is rooted in human desire - crude and certain and immediate. And the hard truth is that all the law enforcement in the world can't mess with desire."
(Wybaczcie to strasznie koślawe tłumaczenie.)

Myślę, że jedną z głównych moich wad jest to, że niesłychanie łatwo mi się wydaje wyroki. Próbuję z tym walczyć. Powtarzam sobie, że nie znam wszystkich szczegółów i okoliczności. Nie rozumiem sytuacji. Ale jakbym się nie starała, to i tak słyszę ten namolny głos w głowie „dlaczego ludzie nie mogą się po prostu zebrać do kupy?”. Wiecie – znaleźć pracę, przestać handlować narkotykami, wyrwać się z tego patologicznego związku, nie wstępować do gangu, nie brać narkotyków. Po prostu powiedz ‘nie’, prawda?

Powiem Wam tyle – nikt nie zrobił tyle dla mojego osobistego doskonalenia co David Simon i Ed Burns tą książką. Naprawdę czuję, że jestem teraz lepszą osobą. ‘The Corner’ to reportaż (Polska tak lubi reportaże, dlaczego nikt tego nie wydał jeszcze?) z roku z życia rogu ulic West Fayette i Monroe w zachodnim Baltimore. Ludzie ćpający, ludzie handlujący materiałami do ćpania, ludzie popadający w przeróżne problemy z powodu ćpania, mordujący się przy użyciu broni palnej i zostający rodzicami w bardzo młodym wieku – znamy te amerykańskie statystyki. Simon i Burns pokazaują nam ludzi ukrywających się w tych statystykach. Nie traktują ich protekcjonalnie, nie infantylizują. Uczłowieczają ich. Przedstawiają rzeczywistość taką jaką ona jest, nie usprawiedliwiają i nie zrzucają całej winy na wadliwy system.

Nie czyta się tego łatwo, bo portety Fran, DeAndre, Gary’ego, Blue czy Grubego Curta są na tyle realistyczne, że zaczyna się czytelnikowi robić niewygodnie. Oczywiście, ja lubię myśleć, że gdyby to mi się przytrafiło urodzić w getcie, to wybrałabym inną drogą. Bym po prostu ciężko pracowała, nie poddawała się i nie pakowała w kłopoty.

Bo mam taką silną wolę, prawda? Dwóch dni bez czekolady nie przeżyję, ale z getta to bym się wyrwała bez problemu.

Jak mówią autorzy: „O, tak. Gdybyśmy to my tam byli, gdybyśmy to my byli tymi potępionymi amerykańskich miast, to byśmy nie zawiedli. Wzbilibyśmy się ponad egzystencję na rogu. I gdy wmawiamy sobie takie rzeczy, to bezmyślnie zakładamy, że byśmy zostali ulokowani w takich miejscach jak Fayette Street w pełni wyposażeni, z całym wdziękiem, posłuszeństwem, talentem i wprawą które teraz mamy.”

"Yes, if we were down there, if we were the damned of the American cities, we would not fail. We would rise above the corner. And when we tell ourselves such things, we unthinkly assume that we would be consigned to places like Fayette Street fully equipped, with all the graces and disciplines, talents and training that we now possess."
 
Jeżeli się nie pobeczycie przy tej książce, to nie chcę Was znać. Jesteście złymi ludźmi.

Z drugiej zupełnie strony ta książka sprawiła, że zapragnęłam być narkomanką. Tak troszeńkę! Wyobraźcie sobie zamienić te wszystkie sprzeczne potrzeby i pragnienia, które mamy, na jedną tylko potrzebe i pragnienie – ten odjazd. Tylko to. Żadnych innych emocjonalnych czy materialnych potrzeb. Żadnego szukania miłości, czy pracy w której się bedziemy bardziej spełniać, czy myślenia o zakładaniu rodziny lub zarabianiu większych pieniędzy. Tylko dać sobie w kanał i odlecieć. Prosty cel – do osiągnięcia w ciągu jednego dnia. Tak, ostatecznie rozpieprzy cię to zupełnie i na amen, ale nie jest to ważne, bo ważne jest jedynie odlecieć. Jest to bardzo prosty kodeks: naćpać się i nigdy nie mówić nigdy, bo nigdy nie wiesz jak daleko się posuniesz, żeby się naćpać.

Boże drogi, ta ksiązka była wspaniała. Czy David Simon nie mógłby pójść gdzieś indziej, pomieszkać tam rok i napisać mi kolejną taką książkę? Tylko tego bym sobie życzyła na następne urodziny, dziękuję. Język ‘The Corner’ jest piękny i literacki, a jednocześnie pełny slangu i wszystko to jakoś razem gra i nie brzmi tak jak twój ojciec, gdy stara się być ‘w porzo’. 

Możesz przesłuchać sto kawałków hip-hopowych i nie będziesz mieć pojęcia. Możesz obejrzeć wszystkie tzw. ‘urban movies’ jakie torrenty mają do zaoferowania i nadal nie będziesz mieć pojęcia. Przeczytaj tę książkę i może wtedy dopiero zaczniesz rozumieć.

"The Corner" zasługuje na piosenkę:


PS. Jak możecie zauważyć na okładce, autorzy tej książki są odpowiedzialni za fantastyczny serial The Wire, a w książce łatwo można rozpoznać pierwowzory niektórych bohaterów. The Corner został również osobny sfilmowany jako mini-serial.

Thursday 1 January 2015

Jonathan Franzen - Wolność

Pomyślałam, że powitam Was w tym nowym 2015 roku wyznaniem, że naprawdę nie trawię Jonathana Franzena. Nie jest mi łatwo z tym żyć, bo muszę się ciągle z tego tłumaczyć przed różnymi znajomymi, jak również obcymi ludźmi. Tak jak na przykład pogarda dla Paulo Coelho jest w moim kręgach ogólnie dobrze widziana, tak Franzen jest ogólnie poważany i opiewany, więc ludzie na mnie patrzą z podejrzliwością, gdy mówię (czasem w bardzo dosadnych słowach), że świat byłby lepszym miejscem, gdyby Franzen nic już nigdy nie napisał

Ta recenzja będzie trochę bełkotliwa, przyznaję, ale powinna w związku z tym zadowolić fanów prozy Franzena. 'Wolność' to zwyczajna opera mydlana, a ja w ogóle nie umiem oglądać tego typu rzeczy. Jakieś 10 minut co pięć odcinków to jeszcze jak cię mogę, ale przy 570 stronach to po prostu wysiadam.

Jak to w operach mydlanych bywa, wszystko ostatecznie kończy się szczęśliwie i miłość wygrywa. Oczywiście po drodze trzeba było ukatrupić jakieś poboczne postacie, no ale to niewielka fabularnie cena za szczęśliwe zakończenie. Gdyby to jeszcze było dobrze napisane, ale jak ja mogę brać na poważnie coś takiego:
(poniżej oryginał i moje własne tłumaczenie)
"Patty said no, Walter insisted, she insisted no, he insisted yes. Then she realized he didn’t have a car and was offering to ride the bus with her, and she insisted no all over again, and he insisted yes"
"Patty powiedziała nie, Walter nalegał, ona nalegała, że nie, on nalegał, że tak. Potem zdała sobie sprawę, że nie miał samochodu, więc proponował, że pojedzie z nią autobusem, więc znowu nalegała, że nie, a on nalegał, że tak."
 Tak. Oto przed Państwiem Wielka Amerykańska Powieść. CHYBA SOBIE JAJA ROBICIE.

"She almost suggested to Walter that he had better kiss her first, if he was going to be asking her to live with him, but she was so offended that she didn’t feel like being kissed at that moment."

"Prawie zasugerowała Walterowi, żeby ją wpierw pocałował jeśli ma jej proponować mieszkanie razem, ale była tak bardzo urażona, że akurat nie miała ochoty być całowana."
A jakby was znudziły te przesłodkie dziewczęce rewelacje, to może spodoba wam się bardziej męska perspektywa pokazana nam przez Katza.

"His dick was saying yes to something now, and this something was certainly not the wideish ass of the retreating jogger. Had death, in fact, been his dick’s message in sending him to Washington? Had he simply misunderstood its prophecy?"


"Jego fiut przytakiwał czemuś teraz, i to coś to na pewno nie był raczej szerszy tyłek oddalającej się biegaczki. Czy to śmierć była tą wiadomością  fiuta, która wysłała go do Waszyngtonu? Czy po prostu źle odczytał jego przepowiednię?"
 I tak przez 570 stron. Nie wspominając nawet o porypanej chronologii, i nie porypanej w sposób intrygujący i inteligentny. Porypanej w rozpeplany, roztrzepany sposób, który mogę porównać do sposobu opowiadania mojego kolegi Maćka, który zaczyna opowiadać jakąś historię, ale w połowie przypomina mu się jakąś inna historia, które jest lub nie jest powiązana z pierwotną historią, a potem z tego wyłania się jakaś kolejna historia bez puenty, i jeżeli mamy szczęście to ostatecznie Maciek wróci do pierwotnej historii, która okazuje się nie bardzo ciekawa, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę jak długo Maciek budował napięcie przez te wszystkie piramidalne dygresje. I pod koniec nie wiemy już czy te środkowe historie zdarzyły się jakby w trakcie trwania głównej historii, czy zupełnie kiedy indziej.

Ogólny morał z tej powieści jest taki, że wszyscy jesteśmy posrani każdy na swoją modłę, ale wszystko będzie ok, no chyba że zostaniemy Republikanami, wtedy nie uratuje nas już nic. Czuję się silniejsza po tej książce, bo co cię nie zabije to cię wzmocni. Ale było blisko.

A teraz trzeba przeczytać książkę o prawdziwych ludziach z prawdziwymi problemami. Na odtrutkę.

Ach, przy okazji. Gdyby Jonathan był Joanną, to ta książka by była 'literaturą kobiecą', wepchniętą w różową okładkę z kwiatkami, chmurkami lub ptaszkami. I by zniknęła wśród innych lepszych pozycji 'literatury kobiecej'. No ale że Franzen ma penisa (który jak rozumiem wysyła mu różne wiadomości), to oto mamy Wielką Amerykańską Powieść. HA. HA. HA.