Saturday 20 December 2014

Poppy Adams - The Behaviour of Moths

Tak się jakoś nieszczęśliwie składa, że wszystkie te pisarki, o których tak entuzjastcycznie piszę ostatnio nie zostały wydane w Polsce. Wielka szkoda, szczególnie jeśli pomyśleć ile szmalcu polskie wydawnictwa skupują na pniu. No ale cóż, wydawnictwa się tłumaczą, że one nie są od tego, żeby kształtować bardziej wysumblimowane gusta literackie Polakom. Wydawnictwa muszą być dochodowe, albo przestaną być. I nie wiem kto w takim razie się weźmie za kształtowanie rodakom porządnych gustów literackich. Przecież nie szkoła. Może ja więc.

The Behaviour of Moths (Zachowania ciem) to historia dwóch sióstr, które spotykają się po latach od zerwania stosunków ze sobą. Atmosfera jest ciężka o zadawnionych uraz i przeróżnych pretensji. Wszystkiego dowiadujemy się od narratorki Ginny, której wierzymy, bo jest naukowcem i ma racjonalne podejście do świata, w związku czym powinna nam zaprezentować obiektywny raport na temat tego co się właściwie wydarzyło te lata temu. Oczywiście, szybko okazuje się, że nic nie jest do końca takie jak myśleliśmy, a narratorkę powinniśmy traktować z ograniczonym zaufaniem, nawet jeśli jej logika wydaje się całkiem logiczna.

Niektórzy recenzenci burzyli się, że było za dużo o ćmach w tej książce, a za mało odpowiedzi na nurtujące czytelnika pytania. Według mnie o ćmach nie było za dużo, ani za mało, lecz w sam raz. Ale oczywiście ja to sobie lubię poczytać różne biologiczne ciekawostki. Kiedyś nawet, dziecięciem będąc z nieznanych przyczyn uczyłam się nazw łacińskich przeróżnych zwierząt. Co do odpowiedzi na nurtujące czytelnika pytania, to problem leży w naturze naszej narratorki. Ona nie wiedziała, że w całej historii są jakieś niejasności i kontrowersje. Według niej było tak jak ona uważała, że było. Tutaj możemy sobie zupełnie jałowo podyskutować na temat dążenia do Prawdy, i czym jest Prawda i po co ona nam w ogóle.

Historia trochę niepokojąca, ale piękna na swój sposób. Warto przeczytać. Dodam jeszcze, że w USA ta książka wyszła pod nieszczególnie interesującym tytułem: Sister (siostra).


Monday 24 November 2014

Hilary Mantel - Beyond Black

Hilary Mantel. W Wielkiej Brytanii to już nie pisarka, a instytucja. Dwa Bookery mogą tak pisarzowi zrobić. Ale zanim te Bookery się zdarzyły Mantel pisała latami, gromadziła wierne grono fanów, ale pisarką pozostawała raczej niszową.

'Beyond Black' to jedna z tych wcześniejszych książek, bodajże ostatnia przed wielkim boom. Po polsku jej nie wydano i nawet trudno się dziwić - jest to książka ambitna i o niewielkiej wartości stricte rozrywkowej (aczkolwiek to oczywiście zależy od naszej definicji rozrywki). Wielu recenzentów narzekało, że nie wiedzieli gdzie ta powieść zmierza. Ja też tego nie wiedziałam, ale wydawało mi się, że to świadczy na jej korzyść. Miło jest nie wiedzieć dokąd ksiażka zmierza.


A 'Beyond Black' zmierza w kilku kierunkach jednocześnie. Jest to historia chorobliwie otyłej Alison, medium, która widzi i słyszy duchy. Jest to historia jej okropnej anorektycznej asystentko-manadżerki, z którą łączy Alison toksyczna więź (przypomniała mi się moja własna dawna asystentka, ale to zupełnie inna historia). Jest to opowieść o świecie zawodowych wróżek, mediów i tym podobnych, jak również opowieść o smutnym dzieciństwie i prawdziwych lub metaforycznych (w zależności od poziomu cynizmu czytelnika) duchach nawiedzających Alison. I w końcu jest to też opowieść o chorobie psychicznej. Było w tej książce tyle różnych motywów i warstw, że myślę, że warto by było przeczytać ją jeszcze raz, aczkolwiek, wiecie, tak dużo książek, tak mało czasu...


Lojalnie ostrzegam, jest to powieść ponura i depresyjna. Ludzie są posępni, angielskie przedmieścia są bezbarwne i monotonne, nawet jedzenie jest mdłe. Zbawienie zdaje się być abstrakcyjnym i nieprawdopodobnym konceptem i na pocieszenie mamy tylko trochę czarnego humoru. Właściwie wydaje się to być książka typowo polska.Ale tak naprawdę mimo wszystko jest to piękna powieść, bo Mantel pisze jak mało kto. Każdy akapit to mini dzieło sztuki.

Monday 10 November 2014

Yvvette Edwards - A Cupboard Full of Coats

Znowu będę mówić o książce, której nie ma po polsku, a wielka szkoda, bo się przy niej zbeczałam (a zdarza mi się to nigdy).

Zatem poznajcie Jinx, młodą kobietę, która nie umie kochać. Poznajemy ją czternaście lat po tym jak jej matka została zamordowana w ich rodzinnym domu w Londynie, gdzie Jinx nadal mieszka, prowadząc swoje zorganizowane i wstrzemięźliwe życie. I pewnie by tam żyła sobie, aż w końcu by ją zjadły poczucie winy i wszystkie tłumione emocje, gdyby u progu jej domu nie pojawił się Lemon, nieproszony i najwyraźniej zdeterminowany, żeby ekshumować to co było pogrzebane głęboko.

Pomimo jej chłodu, a nawet okazjonalnego okrucieństwa, trudno nie trzymać kciuków za Jinx od pierwszej strony. Albo może mi nie było trudno, bo też jestem oziębła emocjonalnie i okazjonalnie okrutna. Rzadko zdarza mi się tak przywiązać do fikcyjnej postaci.

Lemon i Jinx zabierają nas w emocjonalną podróż przyprawioną smakami karaibskiej kuchni, podczas której to podróży dowiadujemy co leży u podstaw tego wycofania Jinx. Podczas jednego weekendu Lemon dokonuje wiwisekcji uczuć Jinx i wypycha na światło dzienne sekrety, ukryte motywy i nieostrożne zachowania, które doprowadziły do tragedii. Narracja jest surowa i brutalna, ale też idealnie miesza przeszłość z teraźniejszością w jakiś taki delikatny sposób.

Głównie w tej książce chodzi o to ile odpowiedzialności powinniśmy brać za swoje czyny i kiedy zaakceptować, że pewne rzeczy były poza naszą kontrolą. I czasem, mimo że wierzymy, że gramy w pierwsze skrzypce i o wszystkim decydujemy w tych scenariuszach naszych żyć, to tak naprawdę, pewne rzeczy musiały się wydarzyć. Nie chodzi tutaj o przeznaczenie w styly starożytnych Greków, bardziej o to, że pewne wady naszych charakterów każą nam powtarzać w kółko te same błędy.

Siła książki leży w kreacji bohaterów. Edwards sprawnie wymija wszelkie klisze i stereotypy i daje nam prozę złożoną, emocjonalną, kopiącą w żołądek i ostatecznie oczyszczającą. Łatwo się wciągnąć, związać uczuciowo z bohaterami i mieć nadzieję, że odkupią swoje winy. I tak właśnie się na koniec rozbeczałam. Na swoją obronę moge powiedzieć, że była chyba piąta rano i jechałam pociągiem na lotnisko i w ogóle z zaskoczenia zostałam wzięta. Tak jak Jinx.


Porównano Yvvette Edwards do Monici Ali, a nawet Zadie Smith. Może nie są to porównania zupełnie bezpodstawne, ale Edwards nie skupia się na doświadczeniu imigranckim, tylko na takim bardziej uniwersalnie ludzkim. Mam nadzieję na kolejną książkę tej raczej późnej debiutantki.

Sunday 2 November 2014

Chimamanda Ngozi Adichie - To coś na twojej szyi

Myślę, że Chimamanda jest moim (sławniejszym) nigeryjskim alter ego. Opowiadania w tym tomie może nie są literacko perfekcyjne, ale trafią w samo centrum mojej wrażliwości. Poruszają te same tematy, które prześladują mnie i moje próby pisarskie: rozczarowanie, self-consciousness (słowo, które nie ma chyba dobrego odpowiednika po polsku), doświadczenie imigranckie, na takim najbardziej osobistym intymnym poziomie.

Każde opowiadanie coś dla mnie znaczyło i trudno by mi było wybrać to, które najmniej mi się podobało. Najbardziej uwiodły mnie te, które opisywały fundament kulturalny jako grzęski grunt, który ucieka ci spod nóg i nie daje oparcia.

Wszystkie opowiadania mi się podobały (ponieważ Adichie jest moim siostrą duchową), ale rozumiem, że niektórzy mogą uważać, że niektórym z tych opowiadań brakuje głębi i jakiegoś łup. Ja jednak czuję, że zawsze wiem, co Adichie chciała powiedzieć, nawet jeśli nie udało jej się tego idealnie przekazać.

Może nie będzie to Wasz ulubiony zbiór opowiadań, ale i tak gorąco polecam, bo można zajrzeć w nigeryjską codzienność, a zaglądaliście kiedyś w nigeryjską codzienność?

Thursday 16 October 2014

Kate Atkinson - Zagadki przeszłości

W 2006 roku Rebis wydał tę książkę pod tytułem Historie jednej sprawy (bardziej zbliżonym do oryginału), ale w sierpniu tego roku Czarna Owca wznowiła tę powieść pod zmienionym tytułem: Zagadki przeszłości. Można więc nawet powiedzieć, że wreszcie piszę notkę o książce niemal o czasie. 

Na początku byłam zdezorientowana, bo nie mogłam dojść która to właściwa książka (bo jak wiadomo znowu czytałam w oryginale). Porównywanie marketingowych blurbów też na niewiele się zdało, bo oba wydawnictwa miały zupełnie inny pomysł na promocję tego tytułu. Nawet przytoczę tu oba opisy w ramach ciekawostki.

Rebis:
"Powieść o skrywanych rodzinnych namiętnościach, szaleństwie i roli przypadku w ludzkim życiu.
Jackson Brodie, były policjant, dziś prywatny detektyw, nie jest szczęśliwy. Jego małżeństwo się rozpadło, a on sam nie czuje się dobrze w miejscu, w którym przyszło mu żyć. W dodatku skończył właśnie czterdzieści pięć lat i nagle dotarło do niego, że człowiek jest istotą śmiertelną i nic się nie da na to poradzić.
Jego życie upływa na rozwiązywaniu trudnych i bolesnych spraw innych ludzi. Otoczony śmiercią, intrygami i nieszczęściami Jackson nagle dostrzega, że choć - jak dotychczas sądził - świat jest jednym wielkim arkuszem zysków i strat, to rachunek po obu stronach może się jednak zrównoważyć.
Historie jednej sprawy to inteligentna i mądra powieść pomysłowo skonstruowana i pełna suspensu. Autorka odsłania w niej tajemnice życia, jego próżność i głupotę, ale także głęboki sens. To prawdziwa uczta dla wszystkich, którzy cenią powieściopisarski kunszt i angielski czarny humor."

Czarna Owca:

"Zazdrosny mąż podejrzewa żonę o zdradę. Dwie siostry dokonują szokującego odkrycia. Uznany prawnik prowadzi śledztwo w sprawie dawnego morderstwa. W tym samym czasie pewna pielęgniarka traci siostrzenicę, a starsza pani swoje koty…Te wszystkie sprawy spadają na barki prywatnego detektywa, Jacksona Brodiego. Były policjant, świetny dochodzeniowiec, przeżywa ciężkie chwile – otaczają go śmierć i intrygi, a na dodatek boryka się z rodzinnymi problemami.Mimo przeciwności losu, Brodie kontynuuje śledztwa. Ku swojemu zaskoczeniu szybko dostrzega związek między sprawami!Czy w natłoku nieszczęść podoła wyzwaniom?"

Jedyna zbieżnośc to taka, że Jackson Brody przeżywa ciężkie chwile i jest otoczony śmiercią, intrygami i nieszczęściami, ale to akurat jest prawdziwe dla każdego tomu opowieści o Brodym, bo to taki standardowy prywatny detektyw, któremu życie nie wyszło.

Ciężki mam problem z Atkinson, bo lata długie temu przeczytałam 'Za obrazami w muzeum' i zdało mi się wtedy, że jest to powieść wybitna i możliwe nawet, że przez jakiś rok utrzymywałam, że to moja ulubiona książka. Teraz natomiast, po przeczytaniu Zagadek przeszłości zastanawiam się czy Atkinson w ogóle potrafi pisać. Boję się więc wrócić do Za obrazami w muzeum, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że byłam wtedy nieopierzoną gówniarą i nic o literaturze nie wiedziałam (w porównianiu do stanu aktualnego, kiedy to jestem światowej sławy ekspertem).

Zagadki przeszłości' to taka rzecz z gatunku kryminalno-thrillerowego, więc teoretycznie fajerwerków stylistycznych nie należało oczekiwać, ale wielokrotnie czytałam, że Atkinson pisze kryminały literackie, co wydaje mi się teraz zdecydowaną przesadą. A jeśli przesadą nie jest, to naprawdę nie chciałabym czytać tych nie-literackich kryminałów.

Główny bohater, nasz nieszczęsny detektyw Brody usiłuje rozwiązać trzy lub cztery sprawy naraz. Następują z tego powodu ciągle zmiany punktu widzenia i co chwila znajdujemy się w innej głowie i zaznajamiamy się z każdą najgłuszpą myślą tej głowy. Myślę, że są lepsze sposoby na tworzenie postaci, niż podtapianie czytelnika w niekończących się bezsensownych strumieniach świadomości.

Taki przykład (moje tłumaczenie jak zwykle):

"Wszyscy uczestnicy kursów językowych ubierali się na wojskowo - w khaki i moro, jakby naprawdę trwała wojna, a oni byli żołnierzami (niech nam Bóg pomoże, jeżeli by tak rzeczywiście było). I rowery, dlaczego ludzie myślą, że rowery to coś dobrego? Dlaczego rowerzyści są tacy zadowoleni z siebie? Dlaczego rowerzyści jeździli po chodnikach, gdy mają zupełnie dobre ścieżki rowerowe? I kto wpadł na pomysł, żeby wypożyczać rowery nastoletnim uczestnikom kursów językowych z Włoch? Jeżeli piekło istnieje, a Jackson był przekonany, że tak, to jest na pewno rządzone przez komitet piętnastoletnich Włochów na rowerach."

Cóż, jeśli piekło istnieje to jest wypełnione książkami z takimi właśnie wewnętrznymi monologami.

"Shirley była ubrana w niebieski strój operacyjny. Jackson nie wyobrażał sobie, żeby było coś seksowniejszego niż widok kobiety w stroju chirurga i zastanawiał się czy tylko on tak myślał, czy większość faceców też. Powinny być robione badania opinii publicznej na takie tematy."

Badania opinii publicznej? Jezu miłosierny, co ja czytam?

Umówmy się, że gdybym ja napisała coś takiego i poprosiła o opinię wytrawnych czytelników, nawet najbardziej wyrozumiali poradziliby mi porzucenie marzeń o pisaniu i zajęciu się robieniem na drutach lub haftem.

Kolejna rzecz, która mi się tej książce nie podobała to bardzo leniwy sposób przedstawienia historii każdej sprawy. Szybko zostają nakreślone wszystkie wydarzenia i bohaterowie zostają opisani w kilku zdaniach w możliwie najbardziej stereotypowy sposób, tak że nie mamy żadnych wątpliwości co do tego co powinniśmy o nich myśleć.

Było mnóstwo jakichś dygresyjnych epizodów nie wiadomo po co (chyba po to tylko, żeby nastąpiła trzymająca w napięciu przerwa w głównej narracji). Entuzjazmu starczyło mi tylko na emocjonalne zaangażowanie się w jedną ze spraw, które starał się rozwikłąć Brody.
Ogólnie to fabuła się napinała i obiecywała Bóg wie jakie rewelacje, a gdy przyszło do rozwiązania akcji to okazało się, że skoczyła na dechę.

Monday 29 September 2014

Katie Ward - Girl Reading

Wielka szkoda, że żadne polskie wydawnictwo nie przyjrzało się tej książce i nie postanowiło jej wydać w Polsce.

Na okładce zachwala ją sama Hilary Mantel, mówiąc, że jest to debiut jak rzadko oryginalny. I trudno mi się z Mantel nie zgodzić. Odkąd przeczytałam Girl Reading to czekam na następną książkę Katie Ward, lecz niestety Katie Ward jest nie z tych co zakładują manufakturę i produkują książkę rocznie. Więc cały czas czekam.

'Girl Reading' to kolejny zbiór opowiadań udający powieść - wydaje się, że wydawcy się wreszcie przekonują do tej formy. 'Girl Reading' nawet nieszczególnie stara się tę powieść udawać. To zbiór epizodów połączonych motywem dzieł sztuki przedstawiających czytające kobiety i jest to podróż zaczynająca się w czternastym wieku, a kończąca w 2060 roku. Można pomyśleć, że zbiór obejmujący tak różne miejsca i czasy będzie sprawiał wrażenie poszatkowanego, ale mimo że opowiadania te są niezwykle różnorodne, Ward udało się osiągnąć harmonię i sprawić że przejścia między ich światami są zaskakująco płynne. Myślę, że to to zrobiło na mnie największe wrażenie w tej książce - ta niesłychana intuicja pisarska (a może to mozolnie latami wyćwiczony warsztat?).Opowiadania są przepiękne, pomysłowe i wręcz metafizyczne. Ostatnie opowiadanie ma być klamrą zamykającą zbiór pewnego rodzaju morałem, ale nie jest on łatwy do odczytania.

Moje jedyne zastrzeżenie jest natury typograficznej. To kolejna książka, która chce zdezorientować czytelnika, nie wyróżniając dialogów spośród narracji. Po co? PO CO?

Sunday 14 September 2014

Dorota Zańko - Opowieści z powielacza

Co jakiś czas wracam do polskiej literatury i czytam jakieś losowo wybrane książczyny. Powinnam przyjąć jakiś bardziej rozsądny system, bo nigdy nic naprawdę dobrego nie przeczytam. (Nieprawda. Przeczytałam Morfinę i była bardzo dobra.)

Dorota Zańko bierze na warsztat jakże wdzięczny temat stanu wojennego, z którego dostępnych jest tyle ciekawych anegdot, że właściwie książka pisze się sama. Sama mam obsesję na punkcie stanu wojennego i uporczywie zbieram literaturę w temacie i teraz już pewnie też bym mogła napisać taki ciąg anegdotek - kartki na jedzenie, tajni współpracownicy, czołgi na ulicach, braki wszystkiego, godzina policyjna, i prześmieszne pomysły Partii na uratowanie kraju, taki jak na przykład ograniczanie dni w które wolno kierowcom tankować uzależniając je od numerów na rejestracji. Albo taka anegdotka, że z powodu braku odpowiednich opakowań rzeczy wychodziły w 'opakowaniach zastępczych' i tak na przykład miętówki odziane były w papierki po malinowych landrynkach. Ach, i nie zapominajmy o wyrobach czekoladopodobnych. I tak można by jeszcze długo. Dodać do tego należy również prawdziwe dramaty, łzy i cierpienia i książeczka jak malowana.

Mniej więcej tak to zrobiła Zańko. Najpierw przedstawia nam, niczym poważny rosyjski pisarz, całą plejadę bohaterów, zupełnie pozbawionych osobowości, co jest nieważne, bo prawdziwym bohaterem jest tutaj stan wojenny. Fabuła nie może się oderwać od ziemi przez długi czas, aczkolwiek najmłodsze pokolenia, jeżeli z jakichś powodów jeszcze nie wiedzą, mogą dowiedzieć jak to na początku lat 80-tych w Polsce było. W końcu, w połowie książki, wyłaniają się wreszcie faktyczni bohaterowie i powieść nabiera impetu. Zadaje ważne pytania, unika łatwych odpowiedzi, a przede wszystkim jest szczęśliwie zupełnie pozbawiona patosu, z którym, jak nas nauczono, należy pisać o Ważnych Wydarzeniach z Historii Polski. Zańko mówi prostu z mostu, że gdy masz 21 lat i się buntujesz, to często niekoniecznie dlatego, że akurat naprawdę aż tak bardzo wierzysz w rewolucję. Czasem jest to dlatego, że buntowanie się jest po prostu wpisane w ten etap życia człowieka. A czasem robisz to dlatego, że się zakochałeś/aś. A czasem, bo wydaje się to być ekscytującym sposobem spędzania wolnego czasu. I jeżeli w końcu zdradzisz rewolucję, to również może to się zdarzyć z miliona różnych powodów. Niby wiemy, że świat się nie dzieli na czarne i białe, na dobrych i złych, ale gdy się czasem słucha o niedawnej historii Polski to by się zdawać mogło, że w tym wyjątkowym okresie po raz pierwszy w historii świata, był on rzeczywiście podzielony na czarne i białe i istniały w nim tylko dwa rodzaje ludzi.

Thursday 14 August 2014

Monica Ali - Alentejo Blue

Bardzo podobała mi się pierwsza powieść Monici Ali 'Brick Lane', ale trochę obawiałam się tej książki. Często się zdarza, że pisarze, który mieli wyjątkowo udane debiuty decydują się trzymać sprawdzonej formuly i produkować trochę rozmydlone wersje swojego debiutu literackiego.

Na szczęście nie w przypadku Monici Ali. Najwyraźniej nie chciała się ona zamknąć w pisaniu niekończących się sag rodzinnych pod znakiem sari i curry. Uwolniła się i zrobiła coś bardzo odważnego - zupełnie odbiegła od swojego debiutu.

Alentejo Blue to raczej zbiór opowiadań udający powieść, która opowiada o małej wiosce w Portugalii, gdzie zbierają się tubylcy, turyści i, a jakże, brytyjscy expaci. Nie wszystkim taka struktura przypadła do gustu, bo ludzie wolą mieć głównego bohatera w postaci człowieka raczej niż miejsca, ale do mnie osobiście takie obrazki przemawiają.

Monica Ali niesamowicie ufa swojemu czytelnikowi. Nic nie tłumaczy, niech się sam domyśla. Nie ma żadnych wyjaśnień, tylko obrazek za obrazkiem. Czasem może to być trochę dezorientujące, ale ostatecznie daje satysfakcję. Wolę coś takiego niż gdy autor uznaje, że jestem półgłówkiem i wszystko mi tłumaczy jak krowie na rowie.

Obsada jest oczywiście na bogato, kogo tam nie ma! Styl bez zarzutu, a Ali ma wyobraźnię bujną i kolorową, co jest dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy, której wymagam od pisarzy.

Nie była to idealna książka, zabrakło tego 'och', jakiegoś takiego sierpowego pod żebra, ale cztery na pięć gwiazdek zasłużone. Myślę, że Ali stworzy kiedyś tę idealną książkę, więc sobie zapisałam w notesiku, żeby sprawdzać co jakiś czas co tam pisze.

A jeżeli nie przeczytaliście jeszcze Brick Lane, to koniecznie. Jest po polsku i jeśli mnie pamięć nie myli ładnie przetłumaczone. Przez długi czas planowałam, że następne zwierzę, które adoptuję będzie nazwane na cześć głównego bohatera. (Niestety nie adoptowałam żadnego zwierzęcia jak dotąd).

Sunday 20 July 2014

Alexander Aaronsohn - With The Turks in Palestine

Moje postępy w czytaniu wszystkich książek z Projektu Gutenberg są po prostu oszałamiające. Już jestem na AAR.

Dość chwilowo chodliwy temat, bo jest to krótka książka napisana przez Alexandra Aaronsohna traktująca o Izraelu, gdy zwał się on jeszcze Palestyną i rządzili nim Turkowie.
Z książki tej dowiadujemy się, że Żydzi są bardzo dobrzy, chrześcijanie są ok, Arabowie są okropni, Turcy jeszsze gorsi, a Amerykanie są zdecydowanie najlepsi.


Oprócz tego dowiadujemy się:

- że dobrze jest mieć konia, bo "w kraju w którym koń jest wart o wiele więcej niż żona bycie właścicielem takiego zwierzęcia dodawało mi splendoru."


-  że Arabowie nie potrzebują alkoholu: "Te tańce trwały godzinami, a mężczyźni w czasie ich trwania popadali w końcu w istny szał. Nie mogłem się nadziwić tym ludziom, którzy bez pomocy alkoholu potrafili odtworzyć wszystkie fazy upojenia."

- że Niemcy są muzułmanami: "Główną postacią tego ruchu w Palestynie był, bez wątpienia, niemiecki konsul w Haifie, Leutweld von Hardegg. Przemierzał on kraj, wygłaszając przemówienia i rozdając broszury po arabsku, w których dobitnie udowadniano, że Niemcy nie są chrześcijanami takimi jak Francuzi lub Anglicy, ale są w rzeczywistości potomkami proroka Mahometa. Cytowano ustępy z Koranu, które przepowiadały nadejście Kajzera jako zbawcy Islamu.

- jak przekupić tureckich urzędników na sto dwa różne sposoby.

Friday 11 July 2014

Pisać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej

Kilka lat temu kiedy kupiłam swojego pierwszego Kindle'a byłam szalenie podekscytowana i myślałam, że oto otworzyły się przede mną bramy do niesłychanych wspaniałości, książek wydanych przez autorów własnym sumptem, bo wydawnictwa nie widziały komercyjnego potencjału w tej twórczości. Wierzyłam, że odkryję jakieś arcydzieło i opowiem o nim światu.

Nie wiem naprawdę skąd się u mnie wzięło to idiotyczne i naiwne przekonanie. Czyżby internet nie nauczył mnie do czego taka demokracja prowadzi? Czy zapomniałam, że ludzi przekonanych o swoim talencie jest przynajmniej dziesięć razy więcej od tych faktycznie go mających? Zapomniałam o tych mrożących krew w żyłach filmikach z przesłuchań do Idola?

Kupiłam i przeczytałam kilka takich losowo wybranych dzieł. Przedzierałam się dzielnie przez błędy ortograficzne, stylistyczne i merytoryczne. Błądziłam za fabułą, która kręciła się w kółko. Próbowałam zrozumieć bezsensownie zachowujących się bohaterów. Aż w końcu zapytałam siebie - po co ja to sobie robię? Ludzie w wydawnictwach i agencjach literackich dostają pensję za to, żeby to wszystko czytać i przesiewać. A tutaj ja dopłacam jeszcze do tego interesu.I od tej pory prawie w ogóle nie czytam samodzielnie wydanych książek, pomijając sporadyczne lektury polecone przez ludzi, których gustom ufam.

W Polsce takim spełnianiem marzeń o wydaniu własnej książki zajmują się wydawnictwa typu Novae Res, Warszawska Firma Wydawnicza, lub mój absolutny faworyt - Psychoskok (ach, te okładki!). Dlaczego miałabym czytać coś wiedząc, że jedynym kryterium doboru była zasobność portfela autora? Rzadko jest tam robiona zwykła korekta, nie mówiąc o opiece redaktora, który powieść nakieruje kiedy trzeba i popracuje nad nią z autorem. Potem te wszystkie potworki są słane do blogerów, którzy produkują seryjnie recenzje, których poziom jest proporcjonalny do recenzowanych utworów. Jacy pisarze, tacy recenzenci. Dlatego też unikam blogów, których autorzy nie mają żadnej wizji i pomysłu na to co chcą czytać, a jedyne co łączy wszystkie książki recenzowane na blogu to to że zostały wydane w bieżącym miesiącu. A wszystkie komentarze pod tymi recenzjami to tylko deklaracje innych blogerów, że przeczytają lub nie. Nie ma co liczyć na jakąkolwiek dyskusję. Naprawdę nie wiem dlaczego ludziom chce się uczestniczyć w tym przedziwnym spektaklu.

Autorzy takich różnych dzieł zazwyczaj też nie są zainteresowani literaturą jako taką, jedynie swoją własną i cała ich aktywność internetowa sprowadza się do przeróżnych narzekań (na rynek wydawniczy, na recenzentów, na świat), jakichś przedziwnych kłótni na forach internetowych na poziomie gimnazjalnym oraz nachalnym wciskaniu wszystkim swojej powieści. Są to często ludzie zachowujący się tak nieprofesjonalnie, że nie jest dziwne, że żadne wydawnictwo nie chciałoby mieć takiej bomby z opóźnionym zapłonem u siebie.

Jest to zupełnie alternatywny wszechświat, do którego czasem zaglądam (razem z moją siostrą) jak do jakiegoś muzeum osobliwości, ale na dłużej się tam nie da zostać.

DISCLAIMER:
Uprzedzając ewentualne komentarze:
- tak rynek wydawniczy jest, był i będzie trudny. Tak, JK Rowling też została odrzucona przez wielu wydawców. Jak ktoś chce zostać sławny i bogaty to zdaje mi się, że są łatwiejsze sposoby niż stanie się bestsellerowym pisarzem.
- tak, wśród książek wydanych przez poważne wydawnictwa też zdarzają się książki kiepskie, a wśród wydanych własnym sumptem książki niezłe, jednak są to liczby statystycznie nieistotne
- jeżeli bloger recenzuje tylko nowości to nie znaczy, że jego blog jest automatycznie marny (aczkolwiek znaczy to, że stał się jakimś zombie niewolnikiem wydawnictw i nie ma żadnej kontroli nad tym co czyta)

Tuesday 24 June 2014

Steven Hall - Pożeracz myśli

"Pożeracz myśli" to miał być literacki thriller psychologiczny, w którym Jorge Luis Borges spotyka Danielewskiego, a następnie przenoszę się w scenerię Matrixa i Fight Club i Szczęk. Naraz! No, myślę sobie, Steve, mam nadzieję, że wiesz jak marketing wywindował oczekiwania dotyczące tej książki i mam nadzięję, że stworzyłeś arcydzieło.

Na początku książki główny bohater budzi się na podłodze, nie wie kim jest ani gdzie jest. Cała jego osobista pamięć została wyczyszczona. To jest znany i wypróbowany początek, które właściwie zawsze działa, bo wciąga czytelnika od pierwszej strony. Oczywiście problem w tym, żeby później z tego coś dobrego ugotować, bo inaczej to mamy tylko puste obietnice.

Oddaję Hallowi sprawiedliwość - miał wyśmienity pomysł. Na naszego narratora, Erics Sandersona, polują konceptualne (pojęciowe? nie wiem jak zostało to przetłumaczone na polski) ryby (to takie ryby, które żyją jedynie w świecie abstrakcji i żywią się myślami, pojęciami, pomysłami i wspomnieniami). W skutek dawno popełnionego błędu nasz bohater naraził najgroźniejszej z nich - Ludovicianowi - to taki konceptualny odpowiednik żarłacza białego. I zjada on jego wspomnienia. Mlask, mlask. Oprócz tego książkę urozmaicają śmieszne/straszne typograficzne ilustracje przemykające się przez tekst. Nawet wypadły dobrze na moim kindlu.

Pomysł jest genialny, ale mam wrażenie, że autor trochę go zmarnował. Tłumaczy nam na przykład, że najlepszym sposobem na walkę z rekinem (albo chociaż na trzymanie go z daleka) to użycie blokady stworzonej z przepływu informacji, żeby go zmylić. Taka konceptualna pętla wokół nas działa jak klatka chroniąca przed rekinami. Zatem nasz bohater używa listów i ulotek adresowanych do innych ludzi, oraz dyktafonów. Dyktafonów? Co to jest, 1985? Co jeszcze? Może powinien rekinowi faksy wysyłać też? Dlaczego nie otoczyć się komputerami z facebookiem i twitterem, które by zbierały nowych 'znajomych' i same się napędzały. Idealna pętla konceptualna! Albo dlaczego rzucać w rekina bomby z liter (zrobione posiekanych książek telefonicznych), kiedy można po prostu wysłać mu rzekę spamu na temat powiększania penisą i rosyjskich narzeczonych internetowych. Taka bomba spamowa powinna rekina wyrzucić aż do zeszłego wieku. Dlaczego podbierać ludziom pocztę ze skrzynki, gdy można po prostu sciągnać masy blogów, twitterów, tumblów, facebooków i emaili? Gdybym ja szukała masy śmieciowej informacji, to internet byłby pierwszym oczywistym wyborem.

Ale ok, niech ci będzie, Steve. Bawimy się, że jest 1985, dyktafony i co tam jeszcze. Więc ja tu dzielnie zawieszam moje niedowierzanie i przyjmuję wszystko jak leci, konceptualne rekiny, jakieś postaci a la zombie, Nie-przestrzeń (eh?), aż tu Hall wprowadzą ukochaną narratora i to w dodatku w dwóch wcieleniach, jako Scout i Clio. Ach, i czyż nie jest ona ucieleśnieniem marzeń każdego nerda? Ma piersi i lubi je pokazywać, zna się na komputerach, jeździ na motocyklu i mówi jakby czytała scenariusz sitcomu. Nawet słowem nie wspomina o dzieciach i małżeństwie. Jest superbohaterką, ale jednocześnie trochę poobijaną przez życie, więc raz na jakiś czas można ją dzielnie przed czymś obronić. To taka trochę Lara Croft, a trochę Leelo z Piątego elementu. I mamy historię miłosną z podwójnym lukrem. Melodramat jakich mało, gdy Eric postanawia sie obrazić na pół książki o coś, co nawet szesnastolatka z PMSem nie umiałaby się gniewać dłużej niż 40 minut. Omal mi głowa nie wybucha od tego, krzyczę: Słodki jezu, Steve, co ty robisz? Co ty robisz?

I w końcu Steve mówi mi dlaczego to robił. I ok, ma to sens i rozumiem. I on wiedział, że ja wiem. Ale ja nie wiedziałam, że on wie, że ja wiem. I ha ha, zrobił mnie w konia trochę. Ale wiesz co, Steve? Ja mogłam się ze złościć i po prostu przestać czytać (gdyby nie ta nerwica natręctw, która mi nie pozwala zrobić czegoś takiego. Naprawdę wiem o co tu chodziło, ale nie wiem dlaczego musiałam przeczytać 100 stron tej kiepskiej telenoweli. Więc za to obcinam jedną gwiazdkę,


Ach, no i oczywiście zakończenie... Och...

Saturday 21 June 2014

Inga Iwasiów - Blogotony

Z moją ukochaną siostrą Basią z Poza psem popełniłyśmy kolejną wspólną recenzję gadaną. Znowu nudy, bo się zgadzamy ze sobą niemal w całej rozciągłości.

Kinga: Jakiś czas temu zapytałam cię: Basia, tę Iwasiów to my lubimy czy nie? Odpowiedziałaś mi wtedy, że jeszcze nie ustaliłyśmy stanowiska w tej sprawie, po czym kupiłaś mi Blogotony, które razem przeczytałyśmy. Jakie wrażenia po lekturze?

Basia: Blogotony to wydane w formie książkowej notki z bloga prof. Ingi Iwasiów. Wrażenia po lekturze ciężko określić jednoznacznie, bo jak to ze zbiorami różnymi bywa, niektóre rozdziały mnie urzekły, a inne denerwowały. Gdybyś jednak jeszcze raz mnie sptrała czy lubimy tę Ingę Iwasiów, to bym powiedziała, że lubimy.
Zanim jednak dojdziemy do tego, co w tych notkach było i dlaczego po przeczytaniu tego pozwalam sobie arbitralnie orzec, że panią Iwasiów lubimy, chciałabym porozmawiać o tym, czy wydawanie bloga w formie papierowej ma sens?

Kinga: Oczywiście można powiedzieć, że nie ma sensu, bo przecież można było już wszystko przeczytać internecie, tak że po co? Ja jednak ośmielać się twierdzić, że książka jest produktem bardziej mainstreamowym i niejako bloga nobilituje. Blogi piszą wszyscy, ja na przykład mam trzy, ale książkę w uznamym wydawnictwie udaje się wydać niektórym. Blog w formie książkowej to taka pięczatka jakości i oczywiście też szansa na minimalne podreperowanie kulejących budżetów polskich literatów. Oczywiście jest problem z taką książką czasem taki, że są to zapiski pisane na bieżąco i na gorąco i oderwane od swojego kontekstu czasowego mogą się wydawać chwilami niezrozumiałe i wymagają przypisów.
Basia: No wiec właśnie. Co do samego wydawania blogów i innych rzeczy publikowanych wcześniej w internecie mam podobne zdanie. Podobno nic w internecie nie ginie, ale po co kusić los? Jakiś czas temu W.A.B wydało felietony Jacka Dehnela (młdoszy księgowy - tu link do mojej notki), które można sobie spokojnie przeczytać w internecie, ale cieszę się, że je wydano. Problem z Blogotonami jest jednak taki, że to nie są felietony tylko typowe blogowe notki, często komentujące biężące wydarzenia, a niektóre z nich już są mocno nieaktualne, jak np. ta omawiajaca sprawę żartu dotyczącego Ukrainki popełnionego przez  Figurskiego i Wojewódzkiego. Problem o którym pisze Iwasiów będzie aktualny niestety pewnie jeszcze długo, ale pojawia się on jako komentarz do sprawy, o której za parę lat nikt może już nie pamiętać, a zakładam, że czytając książkę nie chcemy co chwila sprawdzać w internecie o co właściwie chodzi. Dlatego wydaje mi się, że książka dużo straciła na tym, że autorka nie wprowadziła pewnych zmian przygotowując ją do druku.

Basia: Ale skoro jesteśmy już przy tej notce o Wojewódzkim i Figurskim (tytuł notki "Nie ma się z czego śmiać"), to ciekawa jestestem co o tym myślisz, czy zgadzasz się z autorką, że nie było się z czego śmiać, czy może twoim zdaniem jest coś w tym, że "feministki, podobno, nie mają poczucia humoru, zwłaszcza na własny temat".

Kinga: Feministki mają fantastyczne poczucie humoru, czego najlepszym dowodem jest to, że nie śmieszą ich żarty Wojewódzkiego. Moim zdaniem rozchodzi się tutaj o typ poczucia humoru. Ja żądam od komików większej finezji i oryginalności, niż rzucanie przaśnymi, ogranymi, seksistowskimi kawałkami. Może pewnego dnia, gdy seksizm w Polsce przestanie być takim palącym problemem będziemy sobie mogli z tego żartować, póki co takie żarty nie są śmieszne, bo są zbyt bliskie smutnej rzeczywistości. Z tego samego powodu nie śmieszą mnie żarty o Słowiankach, które są dobrem narodowym i najcenniejszym surowcem naturalnym wysyłanym eksport (vide: nasz wspaniały popis na Eurowizji), dlatego że handel kobietami z Europy Wschodniej jest faktycznym problemem i naprawdę wolałabym żebyśmy takich stereotypów nie utrwalali.

W ogóle z tymi feministkami w Polsce to jest dziwnie. Mieszkam już tyle czasu za granicą, że zapomiałam, że w Polsce wykształcone kobiety i wykształceni mężczyźni uważają to nadal za swego rodzaju obelgę i na wszelki wypadek się odcinają od tego już na wstępie. Tutaj właściwie wszyscy moi znajomi płci obojga uważają się za feministów i feministki. Przed naszą rozmową przeczytałam kilka recenzji Blogotonów na internecie i niemal każda na początku mówiła, że Iwasiów jest pisarką, proferską, krtyczką literacką, ale również... ,tutaj znacząca pauza, feministką. Jakby Iwasiów była co najmniej jednorożcem hemafrodytą. W następnych akapitach autorki recenzji oczywiście natychmiast zapewniały swoich zaniepokojonych czytelników, że same feministkami nie są, z poglądami się nie zgadzają, aczkolwiek książek właściwie chwaliły. W żadnej z tych recenzji nie doczytałam się, z którymi to wywrotowymi poglądami feministycznymi się nie zgadzały.

Basia: Może z tymi z notki "Taki numer", w której Iwasiów wyjaśnia dlaczego jej zdaniem czytanie romansów szkodzi, nawet tych nowoczesnych, a może przede wszytkim tych, bo o ile wiemy czego się spodziewać po książkach Moniki Szwai czy Małgorzaty Kalicińskiej, o tyle niektóre książki młodszych autorek łudzą nas wyzwolonymi, samodzielnymi bohaterkami, podczas gdy prezentują nam taki wypaczony świat relacji damsko-męskich:

"Idzie więc, krótko streszczając, o to, że kobiety są sprytne, a mężczyźni dziecinni.[...] Ponieważ mężczyźni są nie bardzo, a rola kury domowej niezdrowa, należy zastosować którąś z mitycznych miksutr babek, robiąc ich w konia. Nie ma mowy o porozumieniu, o otwartości, dialogu, wspólnocie. Kobiety i mężczyźni w tej wersji opowieści są naprawdę z innych planet, są wrogami, a muszą - szkoda mi ich! - żyć pod jednym dachem [...] Kobietki mają na szczęście te swoje sposoby. Nie zapominają o makijażu, ramiączku od biustonosza [...] Brrrrr! Na myśl o takim życiu, w którym nie można parnerowi na całe życie [...] mówić prawdy, trzeba grać, zawsze ładnie wyglądać [...] odczuwam metafizyczny lęk. [...] Mężczyźni i kobiety pasują do siebie nie tylko  anatomicznie, a manipulacja nie jest jedynym sposobem koegzystencji płci."

Bo może właśnie te panie co to nie są feministkami bo je to obrzydza, wolą żyć w świecie, w którym pomiędzy dwoma płciami musi być odwieczna walka, ponieważ pochodzimy z dwóch planet.
Kinga: Naprawdę nie mogę uwierzyć, że ktoś dojrzały emocjonalnie chce się w takie gierki bawić. Te ciągle obymślanie strategii i taktyk, jakby tu tę drugą stronę omamić, podporządkować sobie. Wielu mężczyzn (jak również kobiet) uwielbia oskarżać feministki o to, że wypowiedziały jakąś wojnę mężczyznom, co jest oczywiście zupełną bzdurą. Właśnie feministki chcą być dla swoich mężczyzn partnerkami, chcą grać z nimi w tym samym zespole. Wydaje mi się, że w takie patologiczne antagonistyczne postawy łatwiej popaść ludziom o ograniczonych i powierzchownych zainteresowaniach. Jeżeli jego interesuje tylko piłka nożna i piwo, a ją lody czekoladowe i buty, to rzeczywiście łatwiej im się zaangażować w taką wojnę podjazdową, bo nie mają wspólnej płaszczyzny porozumienia. Też to wmawianie kobietom i mężczyznom czym mają się interesować, a czym nie ma negatywny wpływ na późniejszą komunikację między płciami, bo utwierdza wszystkich w tym durnym przekonaniu, że jesteśmy tak od siebie różni, że potrzebujemy książek poradników i artykułów w gazetach, żeby nauczyć się jak się ze sobą nawzajem obchodzić. To  Z tym starają się walczyć feministki, i jest to naprawdę walka toczona dla dobra ogółu.

Basia: Czyli zgadzamy się w tych kwestiach z autorką, a co ci się nie podobało?

Kinga: Ja z Iwasiów nie zgadzam się w jej wojnie z kulturą popularną. Oczywiście są różne jej aspekty, które mi się nie podobają, ale ogólnie nie wylewałabym dziecka z kąpiela. Iwasiów mówi "Uważam jednak, że feminizm dziś ma przez romanse z popularną wiele do stracenia, mniej do zyskania." Ja uważam, że to nieprawda. Oczywiście Iwasiów wychodzi z pozycji akademickiej, feminizm jest dla niej niejako dziedziną naukową. Ja mam podejście pragmatyczne i chcę zmieniać świat (tak, jeszcze nie wyrosłam). I żeby zmieniać świat, trzeba do tego świata dotrzeć i przemówić do niego jego językiem. Inna sprawa, że mi jest bardzo trudno podzielić produkcję kutluralną ludzkości na kulturą wysoką i kulturę popularną. To wszystko jest bardzo płynne i nie wiem jak można zrobić z tego dwa obozy. Dla mnie jest to bardziej spektrum. Oczywiście nie chcę też degradacji kultury wysokiej i zgadzam się z Iwasiów, że wysiłek intelektualny potrzebny do obcowania z wyższą kulturą jest ważną wartością, ale ja skupiłabym się na promowaniu przyjemności, którą taki wysiłek daje. Tak samo jak wysiłek fizyczny, wysiłek intelektualny może sprawiać zupełnie czystą, hedonistyczną wręcz przyjemność.

Basia: Zgadzam się, z drugiej strony rozumiem, że w podjeściu Iwasiów jest może trochę frustracji osoby, której studentki chcą omawiać na zajęciach "Dom nad rozlewiskiem" i mi się też wydaje, że trochę się poddajemy, widziałam takie różne akcje w obronie różnych poślednich romansów, bo lepiej żeby Polacy to czytali niż nic nie czytali, a ja sama nie wiem czy lepiej. Nie wiem, czy to jest tak, że się ewoluuje i zaczynasz od "Dom nad rozlewiskiem", a potem przechodzisz do "Reakcji"

Mi się z kolei nie podobały to, że niekiedy autorka obstająca za tym, żeby nie posługiwać się stereotypami sama się nimi posługuje, np. oceniając eleganckie panie w podróży służbowej, jako te, które nigdy by nie przyecztały jej powieści. A to nie jest tak. Sama taką panią z korporacji byłam, nie dlatego, że tak mi serce podpowiadało, tylko dlatego, że życie mnie zmusiło. Więc tu mi zabrakło w Indzie Iwasiów trochę wrażliwości i pokory.

Kinga: Tak, to też mnie uderzyło, bo warto zaznaczyć, że tę rozmowę prowadzę z tobą ze służbowego laptopa ze służbowego mieszkania, w którym chwilowo mieszkam, a w walizce mam ze sobą 'Na krótko', które czytam kursując między siedzibą główną mojej firmy w Szkocji, a jej oddziałem w Londynie. Oczywiście marzy mi się takie życie jak Ingi Iwasiów, ale nie tak mi się to wszystko potoczyło. Wydaje mi się, że Inga Iwasiów żyje w zupełnie innym od nas świecie. Zresztą sama to przyznaje i ciężko jej uwierzyć, że się może do nas swoją twórczość przebić. Ale niech się martwi, bo może.
Wracając jeszcze do tego, co mi się podobało, to oczywiście nasza idee fixe - kobiety w literaturze. Iwasiów nie mówi tu nic nowego, bo po co, skoro stare problemy cały czas aktualne i nierozwiązane. Męskie historie są uniwersalne, kobiece historie są kobiece. Bardzo podobał mi się ten cytat: 

"Krew porodu, krew menstruacyjna wywołuje uśmieszki politowania. Trudno nazwać tę krew tabu, przecież żyjemy w czasach reklam porodów i reklam tamponów, chyba nikt też nie kultywuje mitów o nieczystej naturze kobiety. Krew kobiet jest więc po prostu trywialna i niewarta poematów czy powieści. Inaczej niż męskie kace."


Oczywiście poruszyłyśmy tu tylko wycinek tematów omawianych przez Iwasiów, bo nie sposób omówić je wszystkie. Byśmy tu musiały sobie dwa dni dialogować, a przecież do pracy chodzić trzeba, więc może już zakończmy powtórzeniem, że nasze oficjalne stanowisko w sprawie Ingi Iwasiów jest takie, że ją lubimy.

Tuesday 10 June 2014

Alberto Barrera Tyszka - La Enfermedad

Wenezuelskiego pisarza Alberto Barrery Tyszki nie wydali jeszcze w Polsce, a dziwne, bo nazwisko po matce ma takie polsko brzmiące, a wiadomo jak w naszej ojczyźnie lubią wszystkim za granicą wyszukiwać polskich przodków i decydować, że 'nasz ci on'.

La Enfermedad (Choroba) to powieść o lekarzu, jego ojcu, sekretarce owego lekarza i pacjencie z zaawansowaną hipochondrią. Ale głównie jest to oczywiście powieść o chorobie. Mamy tu jednego zupełnie zdrowego mężczyznę, który jest przekonany, że jest śmiertelnie chory i bardzo chorego mężczyznę, który nie wie że ma ostatnie stadium raka, bo jego własny syn, a jednocześnie lekarz, nie jest w stanie mu o tym powiedzieć.

Dr Miranda jest wierzy w mówienie prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Zawsze opowiadał się za taką postawą w swojej praktyce lekarskiej - żadnego pakowania złych wiadomości w folię z bąbelkami. I nigdy nie miał z tym żadnych problemów, aż do teraz, oczywiście, kiedy pacjentem jest jego ojciec i Miranda musi mu powiedzieć, że zostało mu co najwyżej kilka tygodni życia.

W tym samym czasie, gdzieś w tle wydarzeń, inny pacjent Dr Mirandy, niejaki Ernesto Duran, ubzdurał sobie, że umiera i zaczyna praktycznie prześladować swojego lekarza, który dawno już odesłał go do psychiatry. Sekretarka Dr Mirandy, wykorzystując to że jej szef ma mnóstwo na głowie, podaje się za niego i zaczyna korespondować mailowo z Duranem. Z początku jest to niewinne hobby, ale szybko robi się również chorobliwe.

Podczas gdy Dr Miranda szuka odpowiednich słów, żeby przekazać smutne wieści swojemu ojcowi, jego sekretarka i pacjent powoli pogrążają się w szaleństwie.

Można się kłócić czy 150 stron to wystarczająco, żeby poradzić sobie z tematami takimi jak życie, choroba i śmierć. I też można się kłócić czy dwa miesiąca to wystarczająco czasu, żeby sobie poradzić z konceptem własnej śmiertelności. Niestety, czasami tylko tyle będzie nam dane. Śmierć nie poczeka, aż będziemy gotowi i tak też można zintepretować małą objętość tej książeczki, jako symbol tego jak krótki czas jest nam dany.

Alberto Barrera Tyszka wykorzystał te 150 stron najbardziej jak się da, głównie dzięki swojej zdolności do wygłaszania krótkich, celnych zdanek jak np.:

"Krew to straszna plotkara. Wszystko wyjawi."

Oczywistym jest też, że autor odrobił pracę domową i przeczytał wszystko co było do przeczytania w temacie chorób. I oczywiście chce się tym przed czytelnikiem pochwalić, więc książka jest upstrzona przedziwnymi wstawkami, takimi jak:

"Może przypominała mu się ta powieść Louisa Ferdinanda Celine'a, w której lekarz opisał chorobę jakby opisał twarz starego znajomego. To teraz ciąży Andresowi.'


To właściwie moje jedyne zastrzeżenie do tej naprawdę dobrej powieści, która sobie krąży wolno wokół głównych wydarzeń. Napięcie narracyjne zostało złożone w ofierze smutku, melancholii i cichego, spokojnego wypalania się. Obowiązkowa lektura na ten temat, o którym co raz trudniej się rozmawia we współczesnym świecie. Można przeczytać po hiszpańsku, angielsku lub francusku.

Wednesday 21 May 2014

Ben Okri - Droga bez dna

Ta książka mnie niemal złamała i zjadła. Po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron poszłam spać i śniłam, że gonię antylopę ze złamanym rogiem, a sama jestem ścigana przez dzika wymazanego krwią i mówiącego ludzkim głosem. Był w tym wszystkim też latający dywan.

Tak naprawdę to ja wcale nie lubię realizmu magicznego, ale tę książkę nic to nie obchodziło. Karmiła mnie tym, czy tego chciałam czy nie. I w końcu mnie poniosła ze sobą. Pod koniec czytałam o mężczyźnie, który przespał dwa miesiące i nie widziałam w tym nic dziwnego. Dopiero później myślę sobie, chwila, moment, ludzie nie mogą spać non stop przez dwa miesiące! Przecież muszą jeść i pić i w ogóle!


Jak każda inna książka z nurtu magicznego realizmu 'Droga bez dna' jest cykliczno-eliptyczna. Postacie powtarzają niekończące się cykle śmierci i odrodzenia. Wydaje się, że takie zabiegi pasują jak ulał do literatury Afryki i Ameryki Łacińskiej, bo dobrze oddają beznadzieję i desperację wynikającą z biedy, odzwierciadlają sytuację tych młodych państw, które co by nie robiły to zdają się ciągle wracać do punktu wyjścia. Jest to niekończąca się walka tych samych odwiecznych sił, która zawsze ostatecznie kończy się remisem.

I to właśnie tę historię Azaro, dziecko duchów, nam opowiada. To dziecko, które nie chce zostać na Ziemi i tęskni za śmiercią. Ciągle walczy z pokusą dołączenia do swoich towarzyszy ze świata duchów. Jedyne, co go trzyma na tym padole łez to miłość matki i zajmie mu całe 500 stron, żeby nabrać wreszcie apetytu na życie, nawet w tej smutnej postkolonialnej rzeczywistości.

Ta powieść jest pełna symbolizmu, czego oczywiście można się było spodziewać, ale jest tam też humor, trochę politycznej satyry i barwne postacie jak niezwyciężona właścicielka baru, Madame Koto. Jest to książka pięknie napisana i hipnotyzująca. Jest tragiczna i druzgocąca. I tak, mogłaby być ze 200 stron krótsza ale czytałam ją z przyjemnością, nawet wtedy gdy później czułam się zupełnie wypruta i zaczynały mi się zwidywać różne rzeczy. Chciałam żeby się skończyła i żeby się nigdy nie kończyła.

Zdaję sobie sprawę, że jest to trudna książka i taka co czytelników ostro dzieli. I nie obrażę się jeśli jej nie pokochacie. Nie obrażę się nawet jeśli ją znienawidzicie. Ta książka jest moja, moja, moja i jestem o nią zazdrosna i nie chcę żeby nikt inny ją kochał.
Jedyne co mnie powstrzymało przed daniem jej maksymalnej ilości gwiazdek to to, że nie wiem czy miałabym siłę przeczytać ja jeszcze raz. Mogłabym od takiego doświadczenia oszaleć.

Friday 16 May 2014

John Cheever - Miłosna Ballada

Wieść na internetach się niesie, że John Cheever jest właściwie bogiem, jeśli chodzi o opowiadania, więc gdy znalazłam to na półce w domu rodzinnym podczas którejś wizyt, to oczywiście zagrabiłam i postanowiłam się zapoznać.

Jest to zbiorek sześciu opowiadań (Włamywacz z Shady Hill, Miłosna ballada, Państwo Hartley, Chłopiec w Rzymie, Brimmer, Miasto pogrzebanych nadziei), które zostały wybrane ze zbiorów Cheevera wydanych w latach 50. i 60.

Po przeczytaniu pierwszego byłam trochę zagubiona. Ja tu oczekiwałam nie wiadomo jakich fajerwerków, a tu taka ledwo ciepła jajecznica. Pomyślałam sobie, że najwyraźniej z opowiadaniami jest mi nie po drodze. Ale w końcu, w miarę czytania, dotarło do mnie o co w tych opowiadaniach Cheevera chodzi.

Cheever pisze o klasie średniej - aspirującej. W każdej historii bierze tych ciężko pracujących, porządnych ludzi i każe im zmierzyć się z ich największym strachem - obawą przed upadkiem moralnym, przed wypadnięciem ze społecznego mainstreamu.

Johnny Hake z Włamywacza z Shady Hill znajduje się nagle w tarapatach finansowych, przez co postanawia zwinąć coś z domu bogatego znajomego. I wtedy w swoim własnym mniemaniu stacza się na dno.

W 'Miłosnej balladzie' mamy kobietę w stylu głównej bohaterki Śniadania u Tiffany'ego, której główny bohater opowiadania próbuje unikać, żeby go przypadkiem nie zaraziła tą cała śmiercią, chorobą, rują i poróbstwem, które ją otacza.

'Państwo Hartley' to moje ulubione opowiadanie w tym zbiorku ze względu na swoje zakończenie, które daje czytelnikowi po pysku zupełnie z zaskoczenia. To historia pana i pani Hartley, którzy bardzo się starają uchodzić za porządną i normalną rodzinę.

W zbiorku znajdziecie też cyniczną odę do Nowego Jorku pt. 'Miasto pogrzebanych nadziei'.

Będę czytać więcej Cheevera, bo bardzo mi się podoba jak kopie on tych wszystkich dobrych i porządnych ludzi dokładnie tam gdzie boli. A jeżeli i Wy lubicie ponaigrywać się z tych pięknych jak z obrazka amerykańskich rodzin z lat 50., to polecam.

Sunday 4 May 2014

Claudia Piñeiro - Tuya

Na kilku pierwszych stronach tej ksiażki patrzymy jak Inés, bohaterka i narratorka (na pół etatu) odkrywa, że jej mąż ją zdradza, a następnie jest świadkiem tego jak przypadkowo zabija on swoją kochankę.

Claudia Piñeiro się nie opieprza. Rozpoczyna z przytupem, a potem napięcie już tylko rośnie. Nie zostawia czytelnikowi czasu na nabranie powietrza. 'Tuya' (czyli 'Twoja') to jazda kolejką górską bez trzymanki. W górę, w dół, w prawo, w lewo, szybciej i szybciej. I nagle, zanim się zorientujesz, jedyne 170 stron później, koniec przejażdżki.

Główną naszą towarzyszką w tej podróży jest oczywiście Inés, przeświadczona o własnej nieomylności i życiowej wyższości gadatliwa narratorka. To taki typ, której peplaniny musimy czasem wysłuchiwać na przystanku lub w kolejce do kasy w supermarkecie. Jest wyrachowana i ma obsesję na punkcie zachowywanie pozorów i tego 'co ludzie powiedzą'. Byłaby szalenie nudna, gdyby nie to, że znalazła się w tej skomplikowanej sytuacji związanej z niewiernością, obsesją i morderstwem.Odczuwałam perwersyjną przyjemność patrząc na to jak próbuje zachować twarz, podczas gdy cały jej świat rozpada się na kawałki, a mimo to jedyne na czym jej zależy to udawać, że nic się zmieniło. Gdy znajduje pierwszy dowód na zdradę męża mówi:

"Instynktownie chciałam mu to rzucić w twarz, powiedzieć - Co to ma być, ty złamasie?!
Na szczęście, zamiast tego postanowiłam policzyć do dziesięciu, wziąć głęboki oddech i nie robić zupełnie nic."

Przez całą książkę Inés robi bardzo dużo, żeby nie robić nic. W końcu jej rozumowanie zaczyna przybierać cechy psychopatyczne i wszystko zaczyna się powoli wymykać spod kontroli. Przypominała mi wtedy Juana Pablo Castel z Tunelu - powieści innego argentyńskiego pisarza - Ernesta Sabato.

"Najważniejsze to być czujnym, upewnić się, że związek się nie rozwijał. Zaczęłam więc przeglądać jego kieszenie, otwierać pocztę, sprawdzać kalendarz, podsłuchiwać rozmowy telefoniczne z drugiego aparatu. Takie rzeczy, która każda kobieta w mojej sytuacji by zrobiła."

Nie, kochanie. Kompletnie ci odbiło. Uważa, że zna swojego męża lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego że zna jego zwyczaje i różne błahostki, którego irytują. Ale jednak w jej narracji nie staje się on trójwymiarową osobą. Jest tylko taką postacią-mężem bez żadnej konkretnej ludzkiej formy. Trudno sobie nawet wyobrazić, że Inés go kocha, bo wydaje się odarta z jakichkolwiek uczuć, a jedynym motorem jej działania jest instynkt samozachowawczy.

Prawdziwą ofiarą w tej historii jest Lali, szesnastoletnia córka Inés i Ernesto. Przemyka się gdzieś na marginesach opowieści swojej matki i poznajemy ją poprzez rozmowy które prowadzi z przyjaciółmi i z nieznajomymi. I nawet wtedy dowiadujemy się więcej z rzeczy które pomija, niż z tych które mówi. I w miarę szybko orientujemy się, że Lali jest w ciąży - fakt który zupełnie umknął uwadze jej matki, skoncentrowanej na zacieraniu śladów zbrodni swojego męża.


Tuya udaje kryminał, ale tak naprawdę to taki literacki klasyk na temat upadku klasy średniej (na przykładzie jednej rodziny). Już tyle zostało powiedziane i napisane na ten temat, że trudno tu jakąś Amerykę odkryć i chociaż ten portret nie jest szczególnie oryginalny, to jest wierny. Fabuła porządna i wciągająca, ale ta nowelka wydaje się trochę napisana naprędce. Wolałabym, żeby Piñeiro trochę zwolniła i trochę to wszystko podusiła na wolnym ogniu. To była dobra lektura, ale trochę frustrująca ze względu na swoją lakoniczność. Jedno jest pewne, Piñeiro to nie jest kolejna autorka kryminałów odciśnięta z tej samej matrycy co tysiąc innych.

Friday 2 May 2014

David Mitchell - Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta

David Mitchell i ja nie znaliśmy się do tej pory. Wiedziałam, że napisał coś o chmurach czy snach, ale nic poza tym. Jednak angielskie wydanie w hardbacku tej książki miało tak piękną okładkę, że zapragnęłam ją przeczytać. Później oczywiście wyszedł paperback z klasyczną kobietą bez głowy (o co chodzi z tymi kobietami bez głowy?!) powielony zresztą przez polskie wydawnictwo.

Jest to książka o Jacobie de Zoet, urzędniku który w 1799 przyjeżdża na Dejimę, sztuczną wyspę niedaleko Nagasaki, która jest jedynym miejscem kontaktu między Japonią i resztą świata. Jest to również książka i kapitanie angielskiego statku, świątyni w górach i tajemnym kulcie religijnym. Jest to też książka o Orito, japońskiej położnej z poparzoną twarzą, ale w której mimo tego wszyscy męscy i mężni bohaterowie tej książki zakochują się natychmiast. Jest to książka o tylu rzeczach na tyle różnych sposobów, że trudno jest mi napisać coś zwięźle na temat fabuły.

Nie da się ukryć, że Mitchell ma niezwykle rozbuchaną wyobraźnię (i cierpliwość do sprawdzania detali historycznych) i rozmach tej książki zrobił na mnie wrażenie. Dla mnie to kwintesencja tego co angielscy książkowi marketingowcy nazywają 'tour de force' (inna sprawa, że oni tak nazywają co drugą książkę). Napisanie tej książki musiało być niesłychanym przedsięwzięciem i nie wiem, czy zwykli śmiertelnicy, jak ty i ja, są w stanie nadążyć za Mitchellem, gdy skacze on jak pchła.

Pierwszy rozdział był naprawdę wspaniały i obiecywał porządną powieść historyczną. Później jednak wszystko zostało postawione na głowie i znaleźliśmy się w japońskiej świątyni, jakby wyjętej z jakiegoś bestellera sprzedawanego strudzonym podróżnym na lotniskach. Wszystko tam było tajemnicze, romantyczne i trochę głupiutkie. Myślałam sobie: "No wiesz, co, David! Wiem, że pisarzom się wydaje, że w środku książki to można sobie pofolgować, ale nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz?"

David wziął sobie moją radę do serca, porzucił wątek świątyni i zawrócił do Jacoba de Zoet, kiedy już właściwie zapomniałam, że jego miał mnie obchodzić. Potem pojawia się jeszcze epizod ze statkiem angielskim i jego kapitanem, któremu dokucza podagra, a potem na epilog wracamy ponownie do Jacoba, bo Mitchell jest przekonany, że nie będziemy mogli spać, jeśli się nie dowiemy co było dalej. Jeśli chodzi o epilogi, to ten był równie niepotrzebny co epilog ostatniej części Harry'ego Pottera.

Nie wiem jak ocenić tę książkę. Czyta się ją lekko, nawet jeśli Mitchell ma najdziwniejszy na świecie styl pisarski. Jezu drogi, jak on uwielbia wielokropki... Są wszędzie... Czasem tylko po to, żeby zaznaczyć, że dużo rzeczy dzieje się naraz... wyjrzała przez okno... Tak jakbyśmy nie wiedzieli, że dużo rzeczy może się dziać jednocześnie... pralka rozpoczęła wirowanie... A na stronie 383 angielskiego wydania Mitchell użył wielokropka 21 razy... Słyszę budzik współlokatora, ale on chyba go nie słyszy...

Wydaje mi się, że było po prostu trochę za dużo wszystkiego w tej książce i to się wszystko jakby nawzajem anulowało. Co ja właściwie miałam zrozumieć z tej powieści? Czy była tam jakaś teza, jakaś myśl przewodnia?


Nie zrozumcie mnie źle. Dobrze się bawiłam czytając tę książkę, nawet te kawałki o świątyni, ale myślę że wyobraźnię Mitchella można by zaprząc do jakiejś lepszej sprawy... Ktoś spuścił wodę w toalecie...

Wednesday 2 April 2014

Vendela Vida – The Lovers

Vendela Vida, znana również jako żona Dave’a Eggersa, napisała książkę o Yvonne, wdowie która wyjeżdża w sentymentalną podróż do Turcji, aby wspominać i opłakiwać swojego męża. Celem wyprawy jest datca, gdzie lata temu para spędziła swój miesiąc poślubny. 

Jako że Turcja jest takim miejscem, "gdzie archeologowie przyjechali i ze zdumieniem odkryli całe miasta dokładnie takimi jakimi były kiedyś", Yvonne oczekuje, że zastanie wszystko w nienaruszonym stanie i w takiej scenerii będzie mogła sobie odtworzyć szczęśliwe momenty z początku swojego małżeństwa. Myśli, że to pomoże jej w zakończyć żałobę, bo póki co niezbyt dobrze jej to wychodzi. Niestety, miasto do którego przyjeźdża to ledwie cień miasta, którym Datca kiedyś była. Miasto zamieniło się w ruinę i jego dawny splendor to kolejna rzecz, która Yvonne będzie musiała opłakać.

Pierwsza połowa książki to przydługie monologi wewnętrzne pełne różnych trywialnych obserwacji, ktore musimy zdzierżyć czekając aż żałoba Yvonne przybierze jakiś konkretniejszy kształt. Czytamy sobie zatem różne takie pierdolety:

„Nie ma nic smutniejszego, pomyślała Yvonne, niż oglądanie bielizny starego mężczyzny.”

Serio? Nie ma nic smutniejszego? A na przykład mordowanie małych foczek?

„Przeszła się w tę i z powrotem, ciesząc się odgłosem jaki wydawały jej sandałki stukające o kafelki. Odgłos elegancji, pomyślała. Odgłos kobiety szykującej się na przyjęcie.”

I tak dalej w ten deseń. To jak być uwięzionym w głowie kogoś niesłychanie nudnego. Niemniej jednak, da się to jakoś czytać, jeżeli pominie się milczeniem dziwności takie jak:

„Podniosła dłonie do twarzy i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że płacze.”

Już kilka razy coś takiego widziałam w książkach i zawsze mnie to strasznie ciekawi. Jak można nie wiedzieć, że się płacze? Ma się sparaliżowaną całą twarz i oczy i zero czucia? Czy kiedykolwiek taka sytuacja przydarzyła się komuś w prawdziwym świecie?
Pośród tych grafomańskich wybryków dowiadujemy się więcej o Yvonne, jej dzieciach i jej mężu. Jesteśmy też świadkami jej rodzącej się przyjaźni z byłą żoną jej tureckiego gospodarza oraz z małym tureckim chłopcem, który sprzedaje muszelki na plaży. Jedna z tych znajomości posłuży jako bardzo potrzebny katalizator służący wypchnięciu tej książki z fabularnej mielizny. Od tego momentu powieść się robi trochę surrealistyczna. Lepka, duszna i ciemna. Emocje robią się jakby autentyczniejsze i styl też już nie jest tak bardzo 'sankami po betonie'. Wydarzenia nabierają rozmachu i pędzą w stronę nieco naciąganego finału.

Nie zakochałam się w tych 'Kochankach' i myślę, że ta książka i ja nie jesteśmy sobie przeznaczone. Aczkolwiek ta książka powinna przypaść do gustu fanom szczegółowych introspekcji dokonywanych w egzotycznych okolicznościach przyrody. Z tego co wiem jest to specjalność Vendeli Vidy.

Saturday 29 March 2014

Ben Aaronovitch - Rzeki Londynu

Rzeki Londynu to tzw. urban fantasy, więc można było założyć, że fabuła jest wartka. W końcu powieści gatunkowe fabułą stoją. Ale jednak wydaje się, że autor o fabule niemal zapomniał.

Blurb okładkowy obiecywal, że będzie to coś w stylu doroślejszego Harry'ego Pottera, ale jak to bywa z tymi blurbowymi obiecankami, nie do końca wyszło. Fabuła nie jest na tyle zwarta i zdyscplinowana, żeby ją porównywać z Harrym Potterem. Świat przedstawiony nie jest przedstawiony z takim szczegółami jak u Rowling. Wydaje się, że na tych 400 stronach autorowi udało się tylko ogólnie naszkicować wszystko. Pokazał nam trochę magii, dał do zrozumienia, że istnieje cały niesamowity świat, o którym nie mamy pojęcia, tuż pod naszym nosem ale zatrzasnął nam drzwi omal nie przytrzaskując owego nosa, gdy jako czytelnicy chcieliśmy się dowiedzieć coś więcej.


Ze wszystkich postaci, tylko dwie naprawdę osiągają pełną dojrzałość literacką, reszta to zarodki.
Pierwszą z tych postaci jest narrator, Peter Grant, młody posterunkowy, który pewnego dnia widzi ducha i od tego momentu już nic nie jest takie samo. Warto wspomnieć, że Peter Grant jest jak to Anglicy ujmują mixed-race (a jak to Polacy ujmują - mulatem, ale na Boga to słowo pochodzi od muła - bezpłodnej mieszanki konia z osłem, więc może jednak nie nazywajmy tak ludzi), więc najwyraźniej w wydawnictwie książki nie przeczytali.

Peter Grant, po swojej paranormalnej przygodzie zostaje przeniesiony do specjalnej jednostki ds. magii. I bardzo jest wdzięczny, bo na skutek braku innych talentów był już na drodze do zostania profesjonalnym przekładaczem papierów z jednej strony biurka na drugą w biurokratycznej jednostce ds. postępów w śledztwie.

Zazwyczaj nie podkochuję się w fikcyjnych bohaterach, ale dla Granta zrobiłam wyjątek. Był on taki mądry, fajny, trochę nerd, trochę bohater, coś jak Spiderman, a w dodatku nadałam mu fizjonomię kanadyjskiego rapera Drake'a. (Drake to bardzo ujmujący raper z Toronto, jak sam raz zażartował - Kanada to takie dziwne miejsce, gdzie raperzy są uprzejmi, a burmistrze palą crack - odnosząc się do skandalu z Bobem Fordem).

Drugi bohater tej książki potraktowany z należytą uwagą i czułością przez Aaronovitcha to sam Londyn. Przeszłośc i teraźniejszość, wszystkie smaki i zapachy - oto Londyn jakim on jest naprawdę. Rozpoznałam w nim miasto, w którym mieszkam (pomijając oczywiście wampiry, duchy i bogów rzek).

Mimo wszystkich braków, które wymieniłam wyżej, poleciłabym Rzeki Londynu. Może nawet przeczytam kolejne części. Głównie dlatego, że naprawdę strasznie się kocham w Drake'u.


Wednesday 19 March 2014

Giles Milton - Muszkatołowa wojna Nathaniela

Były kiedyś czasy, w których mordowano się o gałkę muszkatołową. Wyobraźcie sobie! Nudną, śmierdzącą gałkę muszkatołową. Żeby jeszcze to było chilli, cynamon albo oregano. Na liście rzeczy za które mogłabym umrzeć gałka muszkatołowa znajduje się na samym dole, zaraz obok flaków.

Niemniej jednak, Anglicy, Holendrzy i Portugalczy w siedemnastym wieku tłukli się o dostęp do tej gałki muszkatołowej niemożebnie. Gałka taka nie tylko skutecznie maskowała smak i zapach nadpsutego mięsa (co było ważne zanim wynaleziono lodówki), ale też leczyła wszystko od dżumy po impotencję. W XVII wieku gałka muszkatołowa była na wagę złotą. Kto wie, może kiedyś ludzie się śmiać z tych wszystkich wojen o dostęp do złóż ropy.


Co ciekawe, muszkatołowiec rósł tylko na kilku odległych wyspach, które dzisiaj znajdują się na terytorium Indonezji i najwyraźniej przez dwieście lat nikt nie wpadł na pomysł, żeby zgarnąć trochę nasion i zasadzić je gdzie indziej. Tak więc Anglicy z Holendrami tłukli się o te wysepki Banda szalenie. Wyspeki, które warto zauważyć, poza drzewami muszkatołowca nie miały nic więcej do zaoferowania. Oczywiście, Giles Milton współczuje biednym tubylcom, którzy dostawali niewiele za gałkę muszkatołową, która później na rynkach europejskich sprzedawana była za astronomiczne pieniądze. Ale myślę sobie, że tubylcy też myśleli, że nabijają Europejczyków w butelkę sprzedając im tony bezużytecznej gałki muszkatołowej i dostając w zamian noże, narzędzia i ubrania. Pewnie sobie myśleli: "Co ty robisz z całą tą gałką muszkatołową, szalony biały człowieku?"

W skrócie, konkluzja tej książki jest taka, że dzięki gałce muszkatołowej Nowy Jork nazywa się Nowy Jork, a nie Nowy Amsterdam, a międzynarodowym językiem jest angielski, a nie holenderski. Jeżeli chcecie wiedziec co ma piernik do wiatraka (wiatraki są w Holandii, a do piernika potrzebna jest gałka muszkatołowa), to przeczytajcie książkę.* Dowiecie się z niej też, że Anglicy są dobrzy, a Holendrzy źli (nie wiadomo do końca dlaczego, ale wygląda na to, że Anglicy zajmują się piractwem w bardziej dżentelmeński sposób, czy coś.) Oprócz tego, ten cały Nathaniel pojawia się dopiero pod koniec książki, nie za wiele robi, po czym umiera. Ale dobrze się prezentuje w tytule (po angielsku jest nawet aliteracja, bo tytuł brzmi 'Nathaniel's Nutmeg').

Jest to książka dla ludzi, którzy chcą wiedzieć jak można było cokolwiek znaleźć przed wynalezieniem Google Maps i jak dziwnie było, gdy czasem informacja wędrowała z jednego miejsca w drugie przez dwa lata, a nie dwie setne sekundy. Ludzie to mieli kiedyś cierpliwość!

* - Już w wieku lat 6 dokonałam niezwykłego odkrycia, że jest to powiedzenie zupełnie idiotyczne, bo jak tłumaczyłam wszystkim zainteresowanym, w wiatraku miele się mąke, z której robi się pierniki póżniej, więc bez wiatraków nie byłoby pierników i to ma właśnie piernik do wiatraka. Chyba pierwszy raz wtedy zwątpiłam w ludzkość, która mogła wymyślić tak głupie powiedzenie i powtarzać je przez stulecia.

Monday 10 March 2014

Jennifer Egan - Zanim dopadnie nas czas

Im jestem starsza tym bardziej cyniczna i rzadziej zdarza mi się zachwycić książką tak zupełnie bezkrytycznie. Zachłysnąć tak wręcz. Ostatni raz tak się ekscytowałam książką jakby to Jezus ponownie zstąpił na Ziemię przy okazji czytania 'Evening is the Whole Day', a było to już naprawdę jakiś czas temu. Może jestem zblazowana, a może czytam nie te książki.

Na szczęście raz na jakiś czas trafia mi się książka jak ta którą tu będę recenzować, która wybija mnie z tego marazmu i udowadnia, że jeszcze mnie stać na dziecięcy zachwyt.

Inną rzeczą, którą ta książka udowadnia to to, że można wydać bestsellerowy zbiór opowiadań, pod warunkiem, że uda się, że to powieść. Czytelnicy to kupią. Opowiadania wydają się idealnie wpasowywać w nasze zabiegane życia i deficyt uwagi. Jednak z jakiegoś powodu spychane są one na obrzeża świata literackiego. Za opowiadaniami już tylko poezja. Uprzedzenie zupełnie niewytłumaczalne, bo jak widać odpowiednio opakowane opowiadania (piękna aliteracja) mogą się sprzedawać jak świeże bułeczki. Bo 'Zanim dopadnie nas czas' to tak naprawdę zbiór luźno powiązanych epizodów, które mogłyby być (i zresztą były) opublikowane indywidualnie.

Urok tej książki polega na tym jak opowiada o upływie czasu i o starzeniu się. O tym jak ludzie z głównych bohaterów stają się jakimiś trzecioplanowymi postaciami, którym poświęca się co najwyżej dwie linijki. Wszyscy wiemy, że taka jest kolej rzeczy, ale wolimy o tym nie myśleć.
Egan opowiada o nieuniknionym w delikatny sposób przez co jest to książka melancholijna i słodko-gorzka.

Jest to również książka o rock'n'rollu, bo muzyka, jak wiadomo, jest jedną z tych rzeczy, które były lepsze gdy byliśmy młodsi. Oczywiście 'teraz' muzyka to już nie to samo co 'kiedyś'.

Nie ważne  ile sukcesów ma postać na koncie, w końcu i tak zostanie zepchnięta na drugi tor, gdzie będzie głównie rozpamiętywać minione chwile. To jest 'morał' tej książki. Ale mimo wszystko nie pozostawia nas bez nadziei. Egan używa prześlicznej metafory pauz w rockowych piosenkach. Gdy już myślisz, że piosenka się skończyła to wraca ona nagle na swoje ostatnie kilka triumfalnych sekund.

Spotkałam się z kilkoma negatywnymi recenzjami 'Zanim dopadnie nas czas' i chociaż rozumiem zarzuty, to jednak dla mnie ta książka to, to. Była tak boleśnie prawdziwa, że mogę tylko wzdychać z dwóch powodów:
a) wszyscy umrzemy
b) nigdy nie uda mi się napisać czegoś tak fajnego

Czas to zbir, a życie to dziwka, co?*

*- Oryginalny tytuł tej książki to 'A Visit from the Goon Squad', czyli 'Wizyta bandy zbirów'. Tytuł odnosi się do jednego zdania w książce, w którym to czas jest nazwany zbirem.



Sunday 9 March 2014

Nathalie Abi-Ezzi - A Girl Made of Dust

Basia ostatnio przy okazji recenzowania 'Człowieka śmiechu' wspomniała o narratorach dziecięcych, dając do zrozumienia, że używając dziecka do opowiedzenia historii można ogłosić jakiś ważny banał i ujdzie to na sucho.

Zgadzam się z tym, ale oczywiście trzeba bardzo uważać. Dziecięcy narratorzy to ciężki kawałek chleba, i jeżeli potrzebni oni są autorowi tylko po to, żeby ogłosić, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie i że wszyscy umrzemy, to lepiej żeby dał sobie spokój, bo koszmarnych książek z dziecięcymi narratorami jest już i tak za dużo.

Główny problem z dziecięcymi narratorami jest taki, że ten głos musi być autentyczny, czytelnik musi wierzyć, że historię opowiada 8-letnie dziecko. Ale jednocześnie oczywiście nie chcemy mieć wrażenia, że książka została napisana przez 8-letnie dziecko. I tu właśnie jest, że tak powiem, pies pogrzebany. Książka musi być opowiedziana przez dziecko, ale napisana przez dorosłego.
Wielu autorów uważa, że należy pisać krótkimi prostymi zdaniami i wszystko trochę upraszczać i zgłupiać et voila!

Oczywiście nie o to chodzi, mili Państwo i spieszę donieść, że Nathalie Abi-Ezzi nie wpadła w tę pułapkę. Jej styl w tej książce jest wyszukany, ale w żaden sposób nie narusza autentyczności jej ośmioletniej narratorki, Ruby. Dzieje się tak dlatego, że Abi-Ezzi udało się uchwycić świat takim jakim on jest widziany oczami dziecka. Świat rzeczywisty oddziela od iluzji i fantazji dość cienka linia, a porządek przyczynowo-skutkowy jest często monstrualnie zaburzony.

Rzeczywistość, z którą przyszło się zmierzyć Rubie jest wyjątkowo trudna do zrozumienia, bo jest to rzeczywistość wojny domowej, tej najdziwniejszej ze wszystkich wojnej, w której nigdy nie ma prawdziwych zwycięzców. Ruba próbuje na swój dziecięcy sposób ocalić swoją rodzinę, która powoli dezintegruje się podczas wojny domowej w Libanie. Ojciec przestał się odzywać do kogokolwiek i całymi dniami siedzi w fotelu, wpatrując się w nie wiadomo co w milczącym otępieniu. Matka sprząta i gotuje, sprząta i gotuje, jakby bojąc się, że jeżeli na chwilę przestanie to jej życie rozsypie się w pył. Brat skrywa tajemnice.

'A Girl Made of Dust' to naprawdę piękna historia, która ciekawie analizuje szaleństwo wojny domowej. Główne pytanie, które wydaje się stawiać to to czy można (i czy powinno się) próbować prowadzić 'normalne' życie, gdy świat wokół ciebie staje na głowie i rozpada się. Powieść poetycka i efemeryczna polecana fanom poetyckości i efemeryczności.

Sunday 2 March 2014

Mohsin Hamid - Moth Smoke

Zacznę od historii na pierwszy rzut oka niezwiązanej z tematem. Otóż, może już słyszeliście, jakiś czas temu Szczygieł recenzował w Dużym Formacie książkę Erika Larsona 'W ogrodzie bestii'. Samej książki nie mógł się nachwalić, lecz okładkę skomentował w taki ujmujący sposób:

"No właśnie! Pewien typ czytelnika "W ogrodzie bestii" nie weźmie do ręki. Idealnie żenująca okładka, wstydziłbym się wyciągnąć ją w metrze. Z moją urodą człowieka, który sprzedaje kapustę na bazarze, ten produkt książkowy stworzyłby idealny związek estetyczny."

Mógłby to być kolejny głos wołającego na puszczy, lecz jako że Szczygieł to Szczygieł zdarzyło się coś niesłychanego. Sonia Draga zamówiła książce nową okładkę, poprosiła Szczygła o akceptację i pozwolenie na wykorzystanie cytatu z recenzji. Taki mały cud lutowy.


Żałuję, że nie jestem sławna jak Szczygieł, że ten blog ma tylko 50 fanów na fejsbuku (z czego większość to moi znajomi, których zmusiłam do polubienia strony stosując szantaż emocjonalny) i że moje wołanie na puszczy zostanie tylko wołaniem na puszczy. Ale, na boginie wszystkie dobrotliwe, dlaczego Sonia Draga okalecza w ten sposób książki tak wybitnego pisarza jakim jest Mohsin Hamid? To wygląda jakby zostało zrobione w Paincie przez czyjegoś dziadka na kursie obsługi Windowsa dla seniorów (z całym szacunkiem dla wszystkich doszkalających się dziadków .)

Książka, o której chcę w tej notce opowiedzieć nie została wydana po polsku i zaczynam myśleć, że może to i lepiej. Aczkolwiek brytyjska okładka też pozostawia trochę do życzenia. Głównie z tego powodu, że jest myląca. Na pierwszy rzut oka wydaje nam się, że jest to para zakochanych wyciągających do siebie ręce na tle zachodzącego słońca. Większość ambitnych czytelników już traci zainteresowanie i idzie gdzieś indziej, a należy się przyjrzeć z bliska, żeby zauważyć, że para ma raczej zblazowane miny i wcale nie wyciągają do siebie rąk w romantycznym geście, tylko podają sobie jointa. I to już reprezentuje książkę o wiele lepiej. Jest to powieść o Pakistanie lat 90-tych. O tych, którzy dzięki korupcji i znajomościom znaleźli się nagle na szczycie łańcucha pokarmowego, i całej reszcie, która odpadła w eliminacjach. Jest to również powieść o seksie, narkotykach i klimatyzacji.

Książkę otwiera scena w celi więziennej, a już w następnym rozdziale czytelnik jest poproszony o zajęcie pozycji sędziego w procesie, który ma się rozpocząć. Drugoosobowa narracja w tym rozdziale daje nam do zrozumienia, że możemy oskarżonego skazać lub uniewinnić. I jak wielu innych przepracowanych sędziów nie mieliśmy czasu przejrzeć akt i teraz mamy nadzieję, że zeznania świadków wystarczą do podjęcia decyzji. Dopiero w trzecim rozdziale poznajemy osoby dramatu - bajecznie bogatego Orzi i jego piękną, świeżo poślubioną żonę Mumtaz, jak również ich biednego, nieżonatego przyjaciela, z którym Orzi na nowo nawiązał kontakt po powrocie z USA. W ten oto sposób tworzy się niebezpieczny trójkąt i wiadomo, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Jorge Luis Borges powiedział raz (w wywiadzie dla Paris Review):

"Uważam, że najlepsze metafory są zawsze takie same [...] porównujesz czas do drogi, śmierć do snu, życie do marzeń sennych, i to są wielkie metafory literackie, ponieważ odnoszą się do czegoś podstawowego."

Hamid idzie tym tropem i używa pozornie oklepanej metafory ćmy i świeczki na ukazanie tendencji autodestrukcyjnych. Ale robi to naprawdę pięknie. Ćmom, jak wyczytałam na internetach, miesza się zupełnie w głowach od różnych sztucznych źródeł światła, jak żarówek lub świeczek i gdy próbują skorygować trajektorię swojego lotu, to zapętlają się jeszcze bardziej i po spirali zbliżają się coraz bardziej do rzeczonego źródła światła sprowadzając na siebie zagładę.

W skrócie to właśnie czyni ta książka - orbituje wokół środka, a którym wiemy, że tam jest, ale jeszcze go nie dotknęliśmy. Tak więc ta metafora działa na poziomie strukturalnym książki, jak oczywiście również fabularnym, bo bohaterowie również jak te ćmy. A może i nawet cały Pakistan zmierza ruchem spiralnym ku samounicestwieniu?

Czytanie 'Moth Smoke' przypomina oglądanie jakiegoś koszmarnego wypadku drogowego, który nas odrzuca i fascynuje jednocześnie. Dym i swąd spalenizny przesiąka przez strony i z każdym rozdziałem coraz trudniej jest powiedzieć kto jest winny, a kto niewinny. I pod koniec może się okazać, że ława przysięgłych jednak nie jest w stanie wydać wyroku.

Hamid potrafi pisać, więc jak nie możecie po angielsku, to czytajcie już nawet po polsku w tych potwornych okładkach. Obłóżcie sobie w jakąś ładną gazetę albo coś.

A jak jesteśmy przy dziwnych decyzjach marketingowych wydawnictw, to chciałam Wam opowiedzieć taką anegdotkę. Mianowicie należę na facebooku do takiej grupy 'Polskie książki w UK'. Zapisałam się do niej, bo myślałam, że się będziemy tam wymieniać szlachetną literaturą w języku ojczystym, a przy okazji prowadzić dyskusje na różne ważkie tematy. Niestety jednak, nie kupiłam jeszcze żadnej książki na tej grupie, bo głównie tam kursuje badziew tak niesamowity, że wchodzę w kółko i nie mogę się napatrzeć. Już pal sześć Grocholę czy Szwaję, niech będzie, ale bezdyskusyjnie na stronie królują 'historie z życia wzięte' o tytułach w stylu 'porwana','okaleczona', 'skrzywdzona', 'oślepiona', 'sprzedana' (jak to ładnie ujęła moja koleżanka). Szczególnym powodzeniem cieszy się niejaka Cathy Glass, która wypluwa z siebie takie książki seriami - i wszystkie na faktach. Oprócz tego użytkowniczki często proszą o książki o tematyce arabskiej, oczywiście nie chcą sobie poczytać Naguiba Mahfouza, tylko chodzi o takie książki, w których krzywdzenia, okaleczania i porywania dokonują wcześniej dobrotliwi i zeuropeizowani arabscy mężczyźni. Dołóżmy do tego 50 twarzy Grey'a, którego triumfalny pochód też oczywiście się nie kończy i wniosek jest jasny - jest to grupa o silnie sado-masochistycznych tendencjach (zarówno w kwestii treści jak i formy). No ale. Anegdotka. W całym tym morzu chłamu co i rusz pojawiają się dwie książki, wystawiane za jakieś mikre funt pięćdziesiąt, bo już wszyscy w grupie się połapali, że to jakiś szajs. Są to: Umberto Eco - Cmentarz w Pradze oraz książki Alice Munro. Co te książki tam robią? Otóż bardzo łatwo to wyjaśnić. Wydawca, w przebłysku niesłychanego geniuszu handlowego postanowił opakować Eco i promować go jako popłuczyny po Cieniu wiatru Zafona, a z Alice Munro zrobić taką trochę kanadyjską Grocholę. I tak to czytelnik właściwy książki nie kupi (lub kupi zażenowany), a czytelnik niewłaściwy kupi a następnie poczuje się i zawiedziony i oszukany. Co za strategia!


UPDATE: Najwyraźniej ktoś z wydawnictwa Sonia Draga czyta mojego bloga i wziął sobie do serca, bo 'Moth Smoke' wyjdzie w 24 września 2014 w Polsce pod tytułem 'Jak ćma do płomienia'. I nawet okładka nie jest szczególnie okropna.


Warto też podkreślić, że mam już ponad 100 fanów na fejsbuku, więc właściwie jestem sławna.