Saturday 13 October 2012

Ken Kalfus - Choroba Narodowa

Czasem myślisz sobie: "To będzie dobra książka" i czujesz podekscytowanie. A potem ją czytasz i okazuje się, że to w ogóle nie była dobra książka. I takie jest życie.

"Choroba narodowa" ma wszystkie odpowiednie składniki: 11 września, Nowy Jork, rozwodzące się małżeństwo (bynajmniej nie polubownie). I z jakiegoś powodu te składniki nie grają ze sobą. Wygląda na to, że Kalfus postanowił wrzucić wszystko do swojej książki, co było ówcześnie na topie. Ataki terrorystyczne, wąglik (pamiętacie wąglika??) i trochę jeszcze Osamy bin Ladena i Afganistanu. Wszystko to bez ładu i składu. Mamy historię dwojga ludzi, którzy w swoim małżeństwie doszli już do punktu czystej, niczym nieskażonej nienawiści i ta opowieść zmierza do nikąd. Zaczyna się od tego, że się nienawidzą i na tym też się kończy. A po drodze mamy powrzucane, na chybił trafił, skrawki współczesnej wydarzeń. Wygląda to mniej więcej tak:
"Joyce wróciła do domu i wzięła prysznic. Potem poczytała gazetę. W gazecie pisano, że USA wysłało wojska do Afganistanu [tu kilka detali dotyczących inwazji]" I następnie książka wraca do Joyce i jej znienawidzonego męża. Naprawdę nie wiem, czego chciał tu Kalfus dokonać (oprócz zaskarbienia sobie sympatii marketingowców z wydawnictwa, którzy nie musieli się trudzić z wymyślaniem chwytliwych sloganów, aby książkę sprzedać).

Rozumiem, że zamysłem było pokazanie pewnych podobieństw między stanem państwa a stanem Państwa Harrimanów, ale nic z tego nie wyszło i całość jest sztuczna i wymuszona. Pod koniec ma się wrażenie, że sam Kalfus traci wiarę w swoją powieść i wypisuje już cokolwiek mu przyjdzie do głowy, byle jakoś tylko dobrnąć do końca.

Podsumuję tę recenzję cytatem z książki (pierwszorzędna narracja, nie ma co):

"Pryszcze rozlewały się na jego brodę, szyję i czoło, małe czerwono-białe punkty ułożone w tajemnicze wzory, które mogły ci powiedzieć o czym on myśli, jeśli tylko byś wiedział jak je rozszyfrować."

Że co?

Tłumaczenie jest jak zwykle moje, bo nie mam polskiej wersji, ale widząc co się w polskich tłumaczeniach dzieje, (vide: http://wyborcza.pl/1,75475,12633873,_Obce_dziecko__Hollinghursta__potega__zlego__przekladu.html) to nie mam żadnego oporu przed tworzeniem własnych wersji, bo mogą się nawet czasem okazać lepsze. Jeżeli ktoś ma tę książkę w polskim wydaniu, to bardzo chętnie bym się dowiedziała, jak to wygląda po polsku.

Jedyne, co można powiedzieć na korzyść wydawcy tak polskiego jak i angielskiego to, to że ostrzegawczo wsadzili tę w książkę w koszmarne okładki:

(Angielska nieco lepsza).



No comments:

Post a Comment