
To taka typowa powieść, w której dramat goni dramat. Trochę jak w telenoweli brazylijskiej, coś jak Niewolnica Isaura. Podobała mi się ta książeczka, chociaż już koło 120 strony wiedziałam dokładnie gdzie to wszystko zmierza. O kobietach dla kobiet. Miłość, zdrada, ciąża, macierzyństwo. Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się opisy przyrody w Trynidad i Tobago. Do tej pory ta książka to mój główny punkt odniesienia, jeśli chodzi o ten kraj, który w międzyczasie zyskał dla mnie na znaczeniu, bo jeżeli ja i Maurycy dotrwamy do naszego "żyli długo i szczęśliwie", to moje dzieci będą po części stamtąd.
Napisana w pierwszej osobie, raczej prostym stylem, jest momentami naprawdę ujmująca, i chcąc nie chcąc czekam na jakiś sequel, żeby się dowiedzieć co się tam dalej bohaterom przytrafiło (aczkolwiek mój znajomy, który się przyjaźni z autorką, mówi mi, że niestety żaden sequel nie jest planowany).
Guardian twierdzi, że można wyczuć trochę "Szerokiego Morza Sargassowego" w tej hipnotycznej, niesamowitej powieści. Ja uważam, że to trochę pochwała na wyrost, ale myślę, że "Black Rock" (i.e. Lime Tree Can't Bear Orange) można porównać do Andrei Levy albo Alice Walker. Taka powieść w sam raz do książkowego klubu Oprah.
No comments:
Post a Comment