Sunday 22 January 2017

Barry Unsworth - Opowieść o czynach Złego Ducha

Nie myślałam, że ja i Barry jeszcze się spotkamy po tej niesamowicie głupiej papce, którą mi zaserwował 'The Land of Marvels' (litościwie nieprzetłumaczonej na polski), ale muszę przyznać, że Opowieść o czynach Złego Ducha była całkiem w porządku.

Powieść jest osadzona w realiach średniowiecznej Anglii (koniec czternastego wieku) i opowiada historię Nicholasa, zbiegłego mnicha, który dołącza się do grupy wędrownych aktorów.

I jak to mówi narrator:

"Śmierć dała temu wszystkiemu początek, a kolejna śmierć prowadziła nas dalej."


Pomysł, żeby napisać powieść kryminalną rozgrywającą się wokół średniowiecznego teatru jest bardzo oryginalny, i też bardzo ambitny. Unsworth zgrabnie porusza się wewnątrz ograniczeń ówczesnego światopoglądu i jego postaci trafnie oddają średniowieczną mentalność opierająca się głównie na strachu. Rzeczywistość ciągłych wojen, feudalizmu, śmiertelnych epidemii i okrutnego Boga karzącego swoje owieczki na lewo i prawo faktycznie dawała wiele powodów to ciągłego niepokoju. 

Średniowiecze ożywa zapachami, odgłosami i widokami - i większość z nich jest raczej przykra dla zmysłów. Człowiek czuje, że się musi wykąpać po godzinie czytania. Tak więc krajobraz wychodzą Unsworthowi znakomicie, ale portrety indywidualne już mniej. Mamy tu raczej zbiorowy portret Człowieka Średniowiecza. Pamiętam, że to też mi przeszkadzało w jego powieści 'The Land of Marvels', tam też postaci zlewały się w jedną szaroburą masę. W 'Opowieści o czynach Złego Ducha' mamy przynajmniej dobrą historię, które odwaraca naszą uwagę od tego. 

Trupa aktorów przyjeżdża do małego miasteczka, gdzie niedawno został zamordowany dwunastoletni chłopiec. O morderstwo została oskarżona córka Tkacza, i już skazana oczekuje na egzekucję. Gdy tradycyjne sceny biblijne nie odnoszą spektularnego sukcesu wśród lokalnej publiczności, Simon, nieoficjalny lider grupy, postanawia wystawić sztukę odtwarzającą zbrodnię. Jeśli wydaje wam się, że to nic takiego, to najwyraźniej nigdy nie żyliście w Średniowieczu. W tamtych czasach za takie rzeczy szło się prosto do piekła. Nie wolno wystawiać sztuk na podstawie lokalnych wydarze, to złe i grzeszne. Jednak, nasi aktorzy są już bardzo głodni i pokusa zarobienia pokaźnych pięniedzy, jak również podniecenie graniem czegoś zupełnie nowego i własnego sprawiło, że w końcu aktorzy decydują się wprowadzić w życie szalony pomysł Simona. 

To oczywiście ten moment kiedy czytelnik musi trochę popuścić wodze fantazji i zaakceptować że ta trupa właśnie samodzielnie zrewolucjonizowała teatr. Jest to raczej szalony pomysł, no ale takie są wymogi tej fabuły. 

Oczywiście, dzięki przewadze wieków doświadczenia współczesny czytelnik wie od razy, że biedna dziewczyna jest niewinna ale bohaterowie nie zdają sobie z tego sprawy dopóki nie zaczynają odgrywać zbrodni. Natychmiast natykają się na pewne dziury i nielogiczności fabularny. I powoli, nie zdając sobie sprawy z tego co robią, rozwiązują zagadkę kryminalną poprzez sztukę teatralną. 

'Opowieść o czynach Złego Ducha' nie jest specjalnie trzymającą w napięciu powieścią, i z pewnością pomogłoby jej, gdyby Unsworth sam sobie nie przerywał, żeby nam wciskać jakieś głodne kawałki o tym jak to wszyscy nosimy maski, i odgrywamy role, i świat jest sceną, a my aktorami, i jakie to niesamowicie odkrywcze, Barry. Na pewno nikt wcześniej nie wpadł na to. Może, poza Szekspirem. Trochę za dużo w tym wszystkim było szuflą podanego symbolizmu, który tak naprawdę do niczego w historii nie służył. 

Ostatecznie nie mogę powiedzieć, że zostałam fanką Barry'ego Unswortha. Była to przyzwoita powieść, którą mogę polecić ze spokojnym sumieniem, ale skarpetki mi podczas czytania nie opadły pod naciskiem geniuszu. 

Monday 12 December 2016

Klementyna Hoffmanowa z Tańskich - Dziennik Franciszki Krasińskiej

Onesuch Press postanowiło z jakichś powodów odkurzyć angielskie tłumaczenie tej książeczki, ozdobić je nowym wstępem, a następnie podesłać mi do recenzji. I w ten oto sposób przyszło mi czytać polskie klasyki po angielsku. 

Ta krótka książka to fikcyjny dziennik niejakiej Franciszki Krasińskiej (jak tytuł wskazuje), wydany w 1825, 25 lat po śmierci Krasińskiej. Publikacja ta zrobiła w Europie furorę, po części prawdopodbnie dlatego, że udało się Hoffmanowej przekonać wydawców, że jest to rzeczywisty dziennik Krasińskiej, a nie wytwór bujnej fantazji Hoffmanowej. Warto powiedzieć tu parę słów o samej Hoffmanowej, która była jedną z pierwszych Polek, które mogły się utrzymywać z własnego pisarstwa. Była ona oczywiście zwolenniczką edukacji kobiet i swego rodzaju proto-feministką. 

Z kolei historia Franciszki Krasińskiej to nieco mniej bajkowa wersji bajki o Kopciuszku (nie wiem jak to było u Kopciuszka, ale tutaj jest to związek morganatyczny), przedstawiona przez Hoffmanową w sposób emocjonalnie, jak i historycznie autentyczny i uczciwy. Poznajemy Franciszką, gdy jest ona młodym dziewczęciem, żyjącym wygodnie ze swoimi rodzicami na dworze w Maleszowej w dzisiejszym województwie świętokrzyskim, z dala od blichtru stolicy. Franciszka jest urocza i niewinna i podkochuje się w księciu Karolu, pretendencie do polskiego tronu. 

I nic by się pewnie nie wydarzyło w tej słodkiej pastorałce, gdyby Franciszka nie przeprowadziła się do Warszawy, gdzie dzięki swojej ciotce ma nie zwykle udany debiut i podbija serca wszystkich, a szczególnie owego księcia Karola. 

Hoffmanowa podaje czytelnikowi kompleksowy portret swojej bohaterki, powoli korumpowanej przez urok i splendor stolicy, jednak zachowującej nieco ze swojego naiwnego idealizmu. Jako narratorka Franciszka jest autentyczna, bystra i zadziorna, a czasem też zupełnie próżna. 

Przy okazji tłumaczenia tej recenzji na polski postanowiłam skonfrontować tłumaczenie z oryginałem i zszokowana zauważałym, że tłumacz popuścił wodze fantazji. Fragment, który sobie zaznaczyłam, bo szczególnie do mojej lewackiej duszy przemówił w tłumaczeniu brzmi tak:

"Our old butler, Peter, was muttering to himself this morning that around the church in Piotrowice there are said to be ever so many coaches and curricles. Poor man! He is expecting more work, so he grumbles but I am unable to conceal my delight at the prospect of the agreeable evening we shall have. Thus is ever in this world of ours ; our pleasures must be purchased by the pains of the class which toils for us!"

Ale w oryginale stoi:

"Mruczał sobie stary nasz kredencerz pod nosem, że przed kościołem w Piotrkowicach pełno ma być karet, kolasek i bryczek; on już zawczasu zrzędzi i narzeka na robotę; a ja z radości skaczę. Mój Boże! jak to jedna rzecz jednego martwi, a drugiego cieszy."

W tłumaczeniu 'biedny człowiek' i jak to nasze przyjemności okupione są bólami klasy dla nas harującej. A w oryginale, że zrzędzi, i o, jak to jest, że jednego to samo martwi, co innego cieszy. 

Zakreśliłam sobie również poniższy fragment, ale za nic nie mogę go odnależć w oryginale i zaczynam się obawiać, że tłumacz sobie wymyślił go od początku do końca. 

“I feel conscious that I should find no reason to regret abandoning so pleasant a manner of life and such valuable privileges to become a wife of anyone. Beside, marriage is not in my opinion, so exceedingly desirable as some persons think. A woman's career is over when she marries. Once married, all is fixed - certainty takes the place of all her pleasant dreams. For her, no more hopes, no more doubts, no more suspense, no more possibility of anything better. She knows what she is and will be until death. For my part, I like to give free scope to my thoughts.”

Zdaje mi się też, że wywalił lekką ręką różne polskie patriotyczne dywagacje Hoffmanowej (przez usta Krasińskiej). Krótko mówiąc, wydaje mi się, że książka dużo skorzystała na tym tłumaczeniu. Niestety nie jestem w stanie znaleźć żadnej informacji, kto go dokonał, bo na Gutenbergu znajduje się najstarsze tłumaczenie kogoś kto się nazywa Kasimir Dziekonska, więc nie wiem, czy to miała być Kasimira Dziekonska czy Kasimir Dziekonski. I tam znalazłam na nowo ten fragment o małżeństwie, ale nadal nie ma go w polskiej wersji dostępnej na Wolnych Lekturach, wobec tego nie wiem, czy wersja na Wolnych Lekturach jest okrojona, czy już Kasimira (lub Kasimir) postanowiła tę książkę napisać od początku.

Może o tym własnie powinnam napisać doktorat? Już spędziłam cały wieczór grzebiąc w tym nie wiadomo po co.

Sunday 4 September 2016

P.H Newby - Something To Answer For

Dawno, dawno temu, w 1969, Booker Prize był nikomu nieznaną nagrodą, której laureata powiadamiano o tym fakcie pocztą. 'Something to Answer For', dziś już prawie zupełnie zapomnianego pisarza P. H. Newby (w Polsce wyszła jedna jego książka 'Łąka pod śniegiem'.) z pewnością byłaby szeroko dyskutowaną książką, gdyby Booker Prize wzbudzał wtedy tyle emocji, co teraz. 

Internetowi recenzenci mówią, że to powieść zagmatwana i niespójna, z bohaterami, których nie sposób polubić. Wysilicie się trochę, mili państwo. Nie jest to książka lekka, łatwa i przyjemna, ale naprawdę warta wysiłku intelektualnego. Po prostu wolno się rozgrzewa, ale jak się już rozgrzeje to szybko nie stygnie. 

Książka używa przedziwnego zabiegu - trzecioosobowego narratora niewiarygodnego. Oczywiście jego trzecioosobowość jest nominalna, bo tak naprawdę siedzimy w głowie głównego bohatera, Townrowa. A głowa ta dostaje po głowie na samym początku książki, więc wszystko jej się plącze. Łączymy się z Townrowem we frustracji, próbując poskładać wszystko w całość i zdecydować, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. 

Faktów znamy zaledwie kilka: Jest rok 1956, Townrow przyjechał do Egiptu pomóc pani Khoury, wdowie po jego przyjacielu Ellie'm. Pani Khoury jest przekonana, że jej mąż został zamordowany, więc Townrow oferuje wsparcie, stara się rozwiązać zagadkę śmierci przyjaciela, a może oszukać i okraść biedną wdowę? Trudno powiedzieć. Te same wydarzenia są opowiadane po kilka razy i za każdym razem zmienia się ich znaczenie, gdy Townrow przypomina sobie sytuacje, które miały miejsce wcześniej lub później. 

Tak więc Townrow włóczy się bez celu po Port Said, zapomina i przypomina sobie różne rzeczy, zakochuje się w zamężnej Leah, a w tle dzieje się historia. Nasser nacjonalizuje Kanał Sueski, co powoduje dyplomatyczny a później militarny kryzys. Co z kolei powoduje kryzys w głowie Townrowa, który w całym swoim wewnętrznym zamęcie był pewien jednej tylko rzeczy - że brytyjski rząd jest dobry i prawy. Samego siebie oceniał o wiele ostrzej, ale w nocy spał spokojnie, bo wierzył, że ludzie którzy podejmują naprawdę ważne decyzje są moralnie nieskazitelni. (Lol).

W końcu konstatuje ze smutkiem, że jedyne czego może być jako tako pewien to jego własne działania i to za nie jest odpowiedzialny, bo każdy ma coś za co 'musi odpowiedzieć' (do czego odnosi się tytuł, jak mniemam). I tak rozpoczyna się podróż bohatera ku odkupieniu, przedziwna, bo bohater nie może sobie przypomnieć nawet czy jest Brytyjczykiem, czy Irlandczykiem, a w związku z tym czy jest stroną w konflikcie, czy tylko postronnym obserwatorem.

Czasem nawet Townrow podejrzewa, że jest w ogóle Amerykaninem, a gdy leży w ramionach swojej kochanki życzy sobie, żeby się okazało, że jest jej nieobecnym mężem w rzeczywistości. Newby wie jak opisać romans i seksualne napięcie. Może się wydawać to małoprawdopodobne, gdy przyjrzymy się jego zachowanym zdjęciom i przeczytamy, że przez wiele lat był dyrektorem BBC 3, ale myślę, że na pewno był to mężczyzna wielu talentów (jeśli wiecie o co mi chodzi, wink, wink). A może to na mnie działa gdy mężczyzna ma świetny styl pełen delikatnego humoru, żywych opisów i autentycznie brzmiących dialogów.

Koniec końców nie wiemy czy Townrow był zły czy dobry, czy odkupił swoje grzechy, czy wręcz przeciwnie - pogrążył się w kompletnej degrengoladzie. Powieść zatacza koło i Townrow zaczyna podejrzewać, że to co było jego przeszłością jest faktycznie jego przyszłością. 

Szkoda by było, żeby taki fajny pisarz był znany jedynie jako laureat pierwszego Bookera. Odkurzmy go! (Pisarza, nie Bookera).

Sunday 24 July 2016

Sadie Jones - The Uninvited Guests

Pewnego kwietniowego dnia 1912 roku Emerald Torrington kończy dwadzieścia lat. Jej rodzina znajduje się w finansowych opałach, ale na ten jeden dzień problemy zostają zapomniane i wszyscy mają się oddawać uciechom. W kuchni służba przygotowuje kolacje i tort, a goście już zmierzają. Emerald i jej rodzeństwo nie mają nic do roboty tylko siedzieć i czekać. Najmłodsza z trójki to Smudge, mała dziwaczka, która zazwyczaj wszyscy zostawiają w spokoju, szczególnie podczas tak ekscytującego dnia jak ten. Zatem Smudge postanawia, że jest to idealny dzień na wprowadzenie w życie swojego Wielkiego Przedsięwzięcia - największej psoty świata. Nie zdradzę za wielu tajemnic, jeśli powiem, że prawie wszystko idzie po jej myśli, bo zupełnie nikt nie sprawdza czym się Smudge zajmuje, jako że wszyscy mieszkańcy rezydencji zostają zaskoczeni nagłym przybyciem niespodziewanych, i raczej nieproszonych, gości. Są to pasażerowie pociągu, który wykoleił się w pobliżu, i których trzeba jakoś przenocować. Jest ich przynajmniej dwadzieścioro i, co gorsza, wszyscy z trzeciej klasy. Co za hańba dla przyzwoitego domu! Wśród całej tej hołoty, znajduje się tylko jeden dżentelmen, mieszkańcy rezydencji szybko go wyłuskują i zapraszają do uroczystości urodzinowych. 

Nazywa się on Charles Traversham-Beechers i w dodatku okazuje się być dawnym znajomym pani w domu. Po jej reakcji jednak należy wnosić, że jego obecność nie cieszy ją ani trochę bardziej niż obecność plebsu z trzeciej klasy. Nie martwcie się jeżeli podczas czytania nie możecie zapamiętać jego imienia. Bohaterowie książki też sobie z tym nie radzą. Ja w ogóle w tej książce miałam problem z bohaterami (aczkolwiek to może być kwestia moich własnych ułomności); wszyscy mi się mylili ze wszystkimi. Nie mogłam spamiętać, kto jest spokrewniony z kim, a kto jedynie zatrudniony, w pewnym momencie nawet wesoło poplątałam ludzi z psami i końmi. Wreszcie ich sobie poukładałam, akurat gdy gdy fabuła zaczęła się robić trochę gotycko-mroczna. Przybycie tej małej armii obdartusów zmienia atmosferę, bardzo delikatnie i nie wiadomo kiedyś miły sen, zmienia się w niepokojący koszmar.


Angielska pogoda, oczywiście, zawsze usłużnie wysyła na takie okazję chmury i ulewę. Jest prawdą powszechnie znaną, że książce z niepokojącym zwrotem akcji brakuje do szczęścia tylko burzy. 

Jak w klasycznej sztuce teatralnej całość rozgrywa się w ciągu jednej doby. Bohaterowie włączają się w grę, w którą wcale nie mieli zamiaru grać. Zamiast niewinnej rozrywki, dowiadują się o sobie rzeczy, których nie chcieli wiedzieć i nie podejrzewali. 
Ach, a nie zapominajmy o Smudge i jej Wielkim Przedsięwzięciu! Czyżbyśmy zapomnieli o Smudge jak wszyscy inni?

"Nieproszeni goście" to nie jest książka szczególnie głęboka lub zapadająca w pamięć, ale idealnie nadaje się na deszczowy długi weekend. Mamy tu edwardiańskie czasy, tajemniczych gości, stare domostwo, tajemnice rodzinne i dobrą burzę.

Saturday 19 March 2016

Anne Sexton - Transformations

Poezja jest trochę jak wino dla mnie. Lubię, nie powiem, ale nic mądrego zazwyczaj na ten temat nie potrafię powiedzieć. Nie mam wiedzy ani doświadczenia, żeby napisać skomplikowane notatki z degustacji.
Wolę wino, jak i poezję, na takim bardziej niezdefiniowanym poziomie. Jedyna różnica jest taka, że szanse na wylądowanie z kimś w łóżku nie zwiększają po spędzeniu całego wieczoru na czytaniu tomików poezji.


Mam nadzieję, że wybaczone mi zostanie to że nie napiszę prawdziwej recenzji książeczki Anne Sexton, bo nie umiem. Ale i Kurt Vonnegut, który pisał wstęp do mojego wydania też nie powiedział nic sensownego, bo co tu mówić, to trzeba przeczytać.

'Transformations' to nowe wersje bajek braci Grimm, opowiedziane inaczej i poezją. To znany mi świat - za dzieciaka czytałam te bajki w kółko - i z przyjemnością na chwilę do niego wróciłam.

U Anne Sexton wszyscy żyją długo i dziwacznie. Niby nic nie zmienia, może trochę tylko oświetlenie, i wszystko staje się bardziej groteskowe i zdajemy sobie sprawę, że bez względu na to co nam rodzice wmawiali, dobro wcale nie zawsze wygrywa.

Jej Czerwony Kapturek zaczyna się rozważaniami na temat oszustów i uzurpatorów. Jak ten wilk przebrany za babuleńkę i my często wkładamy naszą łagodniejszą maskę, gdy trzeba się spotkać ze światem.

(Już poezji nie będę tłumaczyć, bo są jednak jakieś granice mojej wiary we własny talent i geniusz)

"And I. I too.
Quite collected at cocktail parties,
meanwhile in my head
I’m undergoing open-heart surgery.
The heart, poor fellow,
pounding on his little tin drum
with a faint death beat.
The heart, that eyeless bettle,
enormous that Kafka beetle,
running panicked through his maze,
never stopping one foot after the other
one hour after the other
until he gags on an apple
and it’s all over."

Sunday 24 January 2016

Roopa Farooki - The Flying Man

Przeczytałam kiedyś debiut Roopy Farooki "Bitter Sweets" i mimo że był to typowy przypadek gatunku 'sari i curry', w którym wszystko wypełnia woń szafranu, a w tle słychać szelest sari, to uznałam że Farooki umie sprawnie opowiedzieć historię. Miałam nadzieję, że z kolejnymi powieściami wyrwie się z tej klatki w której często zamykane są indyjskie (i pakistańskie) pisarki.

Kilka powieści później Farooki i ja spotykamy się znowu. 'The Flying Man' jest jej przedostatnią powieścią i jest to zdecydowanie odważniejsza propozycja. Główny bohater to Maqil, również znany pod wieloma innymi imionami na M. Jest nałogowym hazardzistą i nałogowym uwodzicielem. Zmienia domy i tożsamości.

To taka postać, której nie chce się mieć w swojej rodzinie. Nie jest na tyle podły, żeby można zapomnieć o więzach krwi i go znienawidzić. Nadal trzeba go kochać, chociaż jest to bardzo męczące.

Nie jest wyrachowanym przestępcą, tylko raczej drobnym oszustem. Niebieskim ptakiem, który leci z jednego miejsca w drugiej, niespecjalnie się przejmującym tym co po sobie zostawia. Gdy zmienia się wiatr Maqil znajduje się nagle gdzie indziej, pod innym imieniem, z inną rodziną i innym zawodem.

Odważnie jest pisać książkę, której bohaterowie nie są szczególnie sympatycznymi postaciami. Osobiście, ja nie staram się zaprzyjaźniać z postaciami książkowymi, chcę tylko żeby byli w pełni ukształtowani i prawdziwi. Ale okazuje się, że wielu czytelników bardzo sobie ceni te 'sympatyczne postaci' i są w stanie porzucić książkę tak jak Maqil porzuca swoje żony, jeśli nie polubią z marszu bohaterów.

Na szczęście Maqil ma jedną wielką zaletę - jest totalnym showmanem. Jest tak przyzwyczajony do tego grania, że gra nawet gdy już nie ma żadnej publiczności poza nim samym. I dlatego narracja może się płynnie zmieniać z pierwszoosobowej w trzecioosobową bez żadnej szkody, bo wszystko jest częścią wielkiego szoł Maqila.

Powieść zaczyna się powoli i leniwie, ale z czasem nabiera rozpędu i mocy. W pełni zasłużyła na nominację do Orange Prize. Chciałam, żeby ta książka była jeszcze dłuższa i pełna szczegółów. Chciałam znać detale wszystkich przekrętów Maqila. Chciałam się dowiedzieć więcej o jego szalonej podróży samochodem z Francji do Pakistanu. I chciałam wiedzieć więcej o tych wszystkich sytuacjach 'o włos'.

Szkoda że wydawca wpakował 'The Flying Man' w taką dziwną pomarańczowo-kwietną okładkę. Znam wielu mężczyzn, którym by ta książka się spodobała, ale muszą dbać o swój wizerunek i z czymś takim na mieście się nie mogą pokazać. Wygląda to jak opowieść o trzydziestolatce, która wyprowadza się na prowincję, żeby odnaleźć tam miłość i szczęście. Nie można było dać jakiejś odważnej czcionki i uwypuklić tych hazardowych motywów?

Sunday 10 January 2016

Borys Akunin - Pelagia i biały buldog

Pamiętacie ten serial "Detektyw w sutannie"?

Ta książka jest właśnie jak ten serial z tą różnicą, że dzieje się w dziewiętnastowiecznej Rosji. Mamy tu dobrotliwego biskupa Wielebnego Mitrofaniusza, który opiekuje się wygadaną i zbyt-ładną-jak-na-zakonnicę Siostrą Pelagią. No i oczywiście jakieś trupy, ludzkie i psie, skandale seksualne i inne takie.


Borys Akunin, jak na Rosjanina przystało otwiera książkę długimi opisami przeróżnych postaci, które być może pojawią się w książce później. Oczywiście wymienia ich imiona, ksywki, nazwiska i patronimiki. Mój mózg nie ma mocy przerobowej, żeby sobie poradzić z tymi wszystkimi detalami. Wolę, gdy postaci są scharakteryzowane krótko i konkretnie tak jak gdy Akunin opisuje Antona Antonowicza von Haggenau który "był kiedyś Niemcem ale już mu przeszło".

Co dziwne, bohaterką o której wiemy bardzo mało jest sama Siostra Pelagia. Nie wiemy dlaczego została zakonnicą (jest całkiem oczywiste, że nie jest to prawdziwe powołanie) i dlaczego Mitrofaniusz ją własnie wybrał. Zgaduję, że w dalszych książkach z serii zostanie to powoli wyjaśnione.

Sama zagadka kryminalna kręci się wokół pewnych białych buldogów, które z nieznanych przyczyn padają jak muchy oraz Inspektora Świętego Synodu, który przyjeżdża z Petersburga, niczym Hiszpańska Inkwizycja, z jednym celem: pozbyć się wszystkiego co nie Rosyjskim Kościołem Prawosławnym, czy by to byli starowiercy czy nawet jeszcze 'starsi' wiercy (zwyczajni poganie).

Akunin świetnie radzi sobie z zostawianiem poszlak po rozdziałach, ale jednocześnie nic nie jest zbyt oczywiste. Nie jest jednym z tych kiepskich autorów kryminałów, którzy zatrzymują dla siebie jakąś ważną informację znaną książkowemu detektywowi, ale nie czytelnikowi. Nie, Akunin daje ci wszystko - czy uda ci się połączyć to ze sobą, zanim to zrobi Siostra Pelagia to już inna sprawa.

Straszie mi się to podobało, a to ponoć jedna ze słabszych książek Akunina.