Tuesday, 24 June 2014

Steven Hall - Pożeracz myśli

"Pożeracz myśli" to miał być literacki thriller psychologiczny, w którym Jorge Luis Borges spotyka Danielewskiego, a następnie przenoszę się w scenerię Matrixa i Fight Club i Szczęk. Naraz! No, myślę sobie, Steve, mam nadzieję, że wiesz jak marketing wywindował oczekiwania dotyczące tej książki i mam nadzięję, że stworzyłeś arcydzieło.

Na początku książki główny bohater budzi się na podłodze, nie wie kim jest ani gdzie jest. Cała jego osobista pamięć została wyczyszczona. To jest znany i wypróbowany początek, które właściwie zawsze działa, bo wciąga czytelnika od pierwszej strony. Oczywiście problem w tym, żeby później z tego coś dobrego ugotować, bo inaczej to mamy tylko puste obietnice.

Oddaję Hallowi sprawiedliwość - miał wyśmienity pomysł. Na naszego narratora, Erics Sandersona, polują konceptualne (pojęciowe? nie wiem jak zostało to przetłumaczone na polski) ryby (to takie ryby, które żyją jedynie w świecie abstrakcji i żywią się myślami, pojęciami, pomysłami i wspomnieniami). W skutek dawno popełnionego błędu nasz bohater naraził najgroźniejszej z nich - Ludovicianowi - to taki konceptualny odpowiednik żarłacza białego. I zjada on jego wspomnienia. Mlask, mlask. Oprócz tego książkę urozmaicają śmieszne/straszne typograficzne ilustracje przemykające się przez tekst. Nawet wypadły dobrze na moim kindlu.

Pomysł jest genialny, ale mam wrażenie, że autor trochę go zmarnował. Tłumaczy nam na przykład, że najlepszym sposobem na walkę z rekinem (albo chociaż na trzymanie go z daleka) to użycie blokady stworzonej z przepływu informacji, żeby go zmylić. Taka konceptualna pętla wokół nas działa jak klatka chroniąca przed rekinami. Zatem nasz bohater używa listów i ulotek adresowanych do innych ludzi, oraz dyktafonów. Dyktafonów? Co to jest, 1985? Co jeszcze? Może powinien rekinowi faksy wysyłać też? Dlaczego nie otoczyć się komputerami z facebookiem i twitterem, które by zbierały nowych 'znajomych' i same się napędzały. Idealna pętla konceptualna! Albo dlaczego rzucać w rekina bomby z liter (zrobione posiekanych książek telefonicznych), kiedy można po prostu wysłać mu rzekę spamu na temat powiększania penisą i rosyjskich narzeczonych internetowych. Taka bomba spamowa powinna rekina wyrzucić aż do zeszłego wieku. Dlaczego podbierać ludziom pocztę ze skrzynki, gdy można po prostu sciągnać masy blogów, twitterów, tumblów, facebooków i emaili? Gdybym ja szukała masy śmieciowej informacji, to internet byłby pierwszym oczywistym wyborem.

Ale ok, niech ci będzie, Steve. Bawimy się, że jest 1985, dyktafony i co tam jeszcze. Więc ja tu dzielnie zawieszam moje niedowierzanie i przyjmuję wszystko jak leci, konceptualne rekiny, jakieś postaci a la zombie, Nie-przestrzeń (eh?), aż tu Hall wprowadzą ukochaną narratora i to w dodatku w dwóch wcieleniach, jako Scout i Clio. Ach, i czyż nie jest ona ucieleśnieniem marzeń każdego nerda? Ma piersi i lubi je pokazywać, zna się na komputerach, jeździ na motocyklu i mówi jakby czytała scenariusz sitcomu. Nawet słowem nie wspomina o dzieciach i małżeństwie. Jest superbohaterką, ale jednocześnie trochę poobijaną przez życie, więc raz na jakiś czas można ją dzielnie przed czymś obronić. To taka trochę Lara Croft, a trochę Leelo z Piątego elementu. I mamy historię miłosną z podwójnym lukrem. Melodramat jakich mało, gdy Eric postanawia sie obrazić na pół książki o coś, co nawet szesnastolatka z PMSem nie umiałaby się gniewać dłużej niż 40 minut. Omal mi głowa nie wybucha od tego, krzyczę: Słodki jezu, Steve, co ty robisz? Co ty robisz?

I w końcu Steve mówi mi dlaczego to robił. I ok, ma to sens i rozumiem. I on wiedział, że ja wiem. Ale ja nie wiedziałam, że on wie, że ja wiem. I ha ha, zrobił mnie w konia trochę. Ale wiesz co, Steve? Ja mogłam się ze złościć i po prostu przestać czytać (gdyby nie ta nerwica natręctw, która mi nie pozwala zrobić czegoś takiego. Naprawdę wiem o co tu chodziło, ale nie wiem dlaczego musiałam przeczytać 100 stron tej kiepskiej telenoweli. Więc za to obcinam jedną gwiazdkę,


Ach, no i oczywiście zakończenie... Och...

Saturday, 21 June 2014

Inga Iwasiów - Blogotony

Z moją ukochaną siostrą Basią z Poza psem popełniłyśmy kolejną wspólną recenzję gadaną. Znowu nudy, bo się zgadzamy ze sobą niemal w całej rozciągłości.

Kinga: Jakiś czas temu zapytałam cię: Basia, tę Iwasiów to my lubimy czy nie? Odpowiedziałaś mi wtedy, że jeszcze nie ustaliłyśmy stanowiska w tej sprawie, po czym kupiłaś mi Blogotony, które razem przeczytałyśmy. Jakie wrażenia po lekturze?

Basia: Blogotony to wydane w formie książkowej notki z bloga prof. Ingi Iwasiów. Wrażenia po lekturze ciężko określić jednoznacznie, bo jak to ze zbiorami różnymi bywa, niektóre rozdziały mnie urzekły, a inne denerwowały. Gdybyś jednak jeszcze raz mnie sptrała czy lubimy tę Ingę Iwasiów, to bym powiedziała, że lubimy.
Zanim jednak dojdziemy do tego, co w tych notkach było i dlaczego po przeczytaniu tego pozwalam sobie arbitralnie orzec, że panią Iwasiów lubimy, chciałabym porozmawiać o tym, czy wydawanie bloga w formie papierowej ma sens?

Kinga: Oczywiście można powiedzieć, że nie ma sensu, bo przecież można było już wszystko przeczytać internecie, tak że po co? Ja jednak ośmielać się twierdzić, że książka jest produktem bardziej mainstreamowym i niejako bloga nobilituje. Blogi piszą wszyscy, ja na przykład mam trzy, ale książkę w uznamym wydawnictwie udaje się wydać niektórym. Blog w formie książkowej to taka pięczatka jakości i oczywiście też szansa na minimalne podreperowanie kulejących budżetów polskich literatów. Oczywiście jest problem z taką książką czasem taki, że są to zapiski pisane na bieżąco i na gorąco i oderwane od swojego kontekstu czasowego mogą się wydawać chwilami niezrozumiałe i wymagają przypisów.
Basia: No wiec właśnie. Co do samego wydawania blogów i innych rzeczy publikowanych wcześniej w internecie mam podobne zdanie. Podobno nic w internecie nie ginie, ale po co kusić los? Jakiś czas temu W.A.B wydało felietony Jacka Dehnela (młdoszy księgowy - tu link do mojej notki), które można sobie spokojnie przeczytać w internecie, ale cieszę się, że je wydano. Problem z Blogotonami jest jednak taki, że to nie są felietony tylko typowe blogowe notki, często komentujące biężące wydarzenia, a niektóre z nich już są mocno nieaktualne, jak np. ta omawiajaca sprawę żartu dotyczącego Ukrainki popełnionego przez  Figurskiego i Wojewódzkiego. Problem o którym pisze Iwasiów będzie aktualny niestety pewnie jeszcze długo, ale pojawia się on jako komentarz do sprawy, o której za parę lat nikt może już nie pamiętać, a zakładam, że czytając książkę nie chcemy co chwila sprawdzać w internecie o co właściwie chodzi. Dlatego wydaje mi się, że książka dużo straciła na tym, że autorka nie wprowadziła pewnych zmian przygotowując ją do druku.

Basia: Ale skoro jesteśmy już przy tej notce o Wojewódzkim i Figurskim (tytuł notki "Nie ma się z czego śmiać"), to ciekawa jestestem co o tym myślisz, czy zgadzasz się z autorką, że nie było się z czego śmiać, czy może twoim zdaniem jest coś w tym, że "feministki, podobno, nie mają poczucia humoru, zwłaszcza na własny temat".

Kinga: Feministki mają fantastyczne poczucie humoru, czego najlepszym dowodem jest to, że nie śmieszą ich żarty Wojewódzkiego. Moim zdaniem rozchodzi się tutaj o typ poczucia humoru. Ja żądam od komików większej finezji i oryginalności, niż rzucanie przaśnymi, ogranymi, seksistowskimi kawałkami. Może pewnego dnia, gdy seksizm w Polsce przestanie być takim palącym problemem będziemy sobie mogli z tego żartować, póki co takie żarty nie są śmieszne, bo są zbyt bliskie smutnej rzeczywistości. Z tego samego powodu nie śmieszą mnie żarty o Słowiankach, które są dobrem narodowym i najcenniejszym surowcem naturalnym wysyłanym eksport (vide: nasz wspaniały popis na Eurowizji), dlatego że handel kobietami z Europy Wschodniej jest faktycznym problemem i naprawdę wolałabym żebyśmy takich stereotypów nie utrwalali.

W ogóle z tymi feministkami w Polsce to jest dziwnie. Mieszkam już tyle czasu za granicą, że zapomiałam, że w Polsce wykształcone kobiety i wykształceni mężczyźni uważają to nadal za swego rodzaju obelgę i na wszelki wypadek się odcinają od tego już na wstępie. Tutaj właściwie wszyscy moi znajomi płci obojga uważają się za feministów i feministki. Przed naszą rozmową przeczytałam kilka recenzji Blogotonów na internecie i niemal każda na początku mówiła, że Iwasiów jest pisarką, proferską, krtyczką literacką, ale również... ,tutaj znacząca pauza, feministką. Jakby Iwasiów była co najmniej jednorożcem hemafrodytą. W następnych akapitach autorki recenzji oczywiście natychmiast zapewniały swoich zaniepokojonych czytelników, że same feministkami nie są, z poglądami się nie zgadzają, aczkolwiek książek właściwie chwaliły. W żadnej z tych recenzji nie doczytałam się, z którymi to wywrotowymi poglądami feministycznymi się nie zgadzały.

Basia: Może z tymi z notki "Taki numer", w której Iwasiów wyjaśnia dlaczego jej zdaniem czytanie romansów szkodzi, nawet tych nowoczesnych, a może przede wszytkim tych, bo o ile wiemy czego się spodziewać po książkach Moniki Szwai czy Małgorzaty Kalicińskiej, o tyle niektóre książki młodszych autorek łudzą nas wyzwolonymi, samodzielnymi bohaterkami, podczas gdy prezentują nam taki wypaczony świat relacji damsko-męskich:

"Idzie więc, krótko streszczając, o to, że kobiety są sprytne, a mężczyźni dziecinni.[...] Ponieważ mężczyźni są nie bardzo, a rola kury domowej niezdrowa, należy zastosować którąś z mitycznych miksutr babek, robiąc ich w konia. Nie ma mowy o porozumieniu, o otwartości, dialogu, wspólnocie. Kobiety i mężczyźni w tej wersji opowieści są naprawdę z innych planet, są wrogami, a muszą - szkoda mi ich! - żyć pod jednym dachem [...] Kobietki mają na szczęście te swoje sposoby. Nie zapominają o makijażu, ramiączku od biustonosza [...] Brrrrr! Na myśl o takim życiu, w którym nie można parnerowi na całe życie [...] mówić prawdy, trzeba grać, zawsze ładnie wyglądać [...] odczuwam metafizyczny lęk. [...] Mężczyźni i kobiety pasują do siebie nie tylko  anatomicznie, a manipulacja nie jest jedynym sposobem koegzystencji płci."

Bo może właśnie te panie co to nie są feministkami bo je to obrzydza, wolą żyć w świecie, w którym pomiędzy dwoma płciami musi być odwieczna walka, ponieważ pochodzimy z dwóch planet.
Kinga: Naprawdę nie mogę uwierzyć, że ktoś dojrzały emocjonalnie chce się w takie gierki bawić. Te ciągle obymślanie strategii i taktyk, jakby tu tę drugą stronę omamić, podporządkować sobie. Wielu mężczyzn (jak również kobiet) uwielbia oskarżać feministki o to, że wypowiedziały jakąś wojnę mężczyznom, co jest oczywiście zupełną bzdurą. Właśnie feministki chcą być dla swoich mężczyzn partnerkami, chcą grać z nimi w tym samym zespole. Wydaje mi się, że w takie patologiczne antagonistyczne postawy łatwiej popaść ludziom o ograniczonych i powierzchownych zainteresowaniach. Jeżeli jego interesuje tylko piłka nożna i piwo, a ją lody czekoladowe i buty, to rzeczywiście łatwiej im się zaangażować w taką wojnę podjazdową, bo nie mają wspólnej płaszczyzny porozumienia. Też to wmawianie kobietom i mężczyznom czym mają się interesować, a czym nie ma negatywny wpływ na późniejszą komunikację między płciami, bo utwierdza wszystkich w tym durnym przekonaniu, że jesteśmy tak od siebie różni, że potrzebujemy książek poradników i artykułów w gazetach, żeby nauczyć się jak się ze sobą nawzajem obchodzić. To  Z tym starają się walczyć feministki, i jest to naprawdę walka toczona dla dobra ogółu.

Basia: Czyli zgadzamy się w tych kwestiach z autorką, a co ci się nie podobało?

Kinga: Ja z Iwasiów nie zgadzam się w jej wojnie z kulturą popularną. Oczywiście są różne jej aspekty, które mi się nie podobają, ale ogólnie nie wylewałabym dziecka z kąpiela. Iwasiów mówi "Uważam jednak, że feminizm dziś ma przez romanse z popularną wiele do stracenia, mniej do zyskania." Ja uważam, że to nieprawda. Oczywiście Iwasiów wychodzi z pozycji akademickiej, feminizm jest dla niej niejako dziedziną naukową. Ja mam podejście pragmatyczne i chcę zmieniać świat (tak, jeszcze nie wyrosłam). I żeby zmieniać świat, trzeba do tego świata dotrzeć i przemówić do niego jego językiem. Inna sprawa, że mi jest bardzo trudno podzielić produkcję kutluralną ludzkości na kulturą wysoką i kulturę popularną. To wszystko jest bardzo płynne i nie wiem jak można zrobić z tego dwa obozy. Dla mnie jest to bardziej spektrum. Oczywiście nie chcę też degradacji kultury wysokiej i zgadzam się z Iwasiów, że wysiłek intelektualny potrzebny do obcowania z wyższą kulturą jest ważną wartością, ale ja skupiłabym się na promowaniu przyjemności, którą taki wysiłek daje. Tak samo jak wysiłek fizyczny, wysiłek intelektualny może sprawiać zupełnie czystą, hedonistyczną wręcz przyjemność.

Basia: Zgadzam się, z drugiej strony rozumiem, że w podjeściu Iwasiów jest może trochę frustracji osoby, której studentki chcą omawiać na zajęciach "Dom nad rozlewiskiem" i mi się też wydaje, że trochę się poddajemy, widziałam takie różne akcje w obronie różnych poślednich romansów, bo lepiej żeby Polacy to czytali niż nic nie czytali, a ja sama nie wiem czy lepiej. Nie wiem, czy to jest tak, że się ewoluuje i zaczynasz od "Dom nad rozlewiskiem", a potem przechodzisz do "Reakcji"

Mi się z kolei nie podobały to, że niekiedy autorka obstająca za tym, żeby nie posługiwać się stereotypami sama się nimi posługuje, np. oceniając eleganckie panie w podróży służbowej, jako te, które nigdy by nie przyecztały jej powieści. A to nie jest tak. Sama taką panią z korporacji byłam, nie dlatego, że tak mi serce podpowiadało, tylko dlatego, że życie mnie zmusiło. Więc tu mi zabrakło w Indzie Iwasiów trochę wrażliwości i pokory.

Kinga: Tak, to też mnie uderzyło, bo warto zaznaczyć, że tę rozmowę prowadzę z tobą ze służbowego laptopa ze służbowego mieszkania, w którym chwilowo mieszkam, a w walizce mam ze sobą 'Na krótko', które czytam kursując między siedzibą główną mojej firmy w Szkocji, a jej oddziałem w Londynie. Oczywiście marzy mi się takie życie jak Ingi Iwasiów, ale nie tak mi się to wszystko potoczyło. Wydaje mi się, że Inga Iwasiów żyje w zupełnie innym od nas świecie. Zresztą sama to przyznaje i ciężko jej uwierzyć, że się może do nas swoją twórczość przebić. Ale niech się martwi, bo może.
Wracając jeszcze do tego, co mi się podobało, to oczywiście nasza idee fixe - kobiety w literaturze. Iwasiów nie mówi tu nic nowego, bo po co, skoro stare problemy cały czas aktualne i nierozwiązane. Męskie historie są uniwersalne, kobiece historie są kobiece. Bardzo podobał mi się ten cytat: 

"Krew porodu, krew menstruacyjna wywołuje uśmieszki politowania. Trudno nazwać tę krew tabu, przecież żyjemy w czasach reklam porodów i reklam tamponów, chyba nikt też nie kultywuje mitów o nieczystej naturze kobiety. Krew kobiet jest więc po prostu trywialna i niewarta poematów czy powieści. Inaczej niż męskie kace."


Oczywiście poruszyłyśmy tu tylko wycinek tematów omawianych przez Iwasiów, bo nie sposób omówić je wszystkie. Byśmy tu musiały sobie dwa dni dialogować, a przecież do pracy chodzić trzeba, więc może już zakończmy powtórzeniem, że nasze oficjalne stanowisko w sprawie Ingi Iwasiów jest takie, że ją lubimy.

Tuesday, 10 June 2014

Alberto Barrera Tyszka - La Enfermedad

Wenezuelskiego pisarza Alberto Barrery Tyszki nie wydali jeszcze w Polsce, a dziwne, bo nazwisko po matce ma takie polsko brzmiące, a wiadomo jak w naszej ojczyźnie lubią wszystkim za granicą wyszukiwać polskich przodków i decydować, że 'nasz ci on'.

La Enfermedad (Choroba) to powieść o lekarzu, jego ojcu, sekretarce owego lekarza i pacjencie z zaawansowaną hipochondrią. Ale głównie jest to oczywiście powieść o chorobie. Mamy tu jednego zupełnie zdrowego mężczyznę, który jest przekonany, że jest śmiertelnie chory i bardzo chorego mężczyznę, który nie wie że ma ostatnie stadium raka, bo jego własny syn, a jednocześnie lekarz, nie jest w stanie mu o tym powiedzieć.

Dr Miranda jest wierzy w mówienie prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Zawsze opowiadał się za taką postawą w swojej praktyce lekarskiej - żadnego pakowania złych wiadomości w folię z bąbelkami. I nigdy nie miał z tym żadnych problemów, aż do teraz, oczywiście, kiedy pacjentem jest jego ojciec i Miranda musi mu powiedzieć, że zostało mu co najwyżej kilka tygodni życia.

W tym samym czasie, gdzieś w tle wydarzeń, inny pacjent Dr Mirandy, niejaki Ernesto Duran, ubzdurał sobie, że umiera i zaczyna praktycznie prześladować swojego lekarza, który dawno już odesłał go do psychiatry. Sekretarka Dr Mirandy, wykorzystując to że jej szef ma mnóstwo na głowie, podaje się za niego i zaczyna korespondować mailowo z Duranem. Z początku jest to niewinne hobby, ale szybko robi się również chorobliwe.

Podczas gdy Dr Miranda szuka odpowiednich słów, żeby przekazać smutne wieści swojemu ojcowi, jego sekretarka i pacjent powoli pogrążają się w szaleństwie.

Można się kłócić czy 150 stron to wystarczająco, żeby poradzić sobie z tematami takimi jak życie, choroba i śmierć. I też można się kłócić czy dwa miesiąca to wystarczająco czasu, żeby sobie poradzić z konceptem własnej śmiertelności. Niestety, czasami tylko tyle będzie nam dane. Śmierć nie poczeka, aż będziemy gotowi i tak też można zintepretować małą objętość tej książeczki, jako symbol tego jak krótki czas jest nam dany.

Alberto Barrera Tyszka wykorzystał te 150 stron najbardziej jak się da, głównie dzięki swojej zdolności do wygłaszania krótkich, celnych zdanek jak np.:

"Krew to straszna plotkara. Wszystko wyjawi."

Oczywistym jest też, że autor odrobił pracę domową i przeczytał wszystko co było do przeczytania w temacie chorób. I oczywiście chce się tym przed czytelnikiem pochwalić, więc książka jest upstrzona przedziwnymi wstawkami, takimi jak:

"Może przypominała mu się ta powieść Louisa Ferdinanda Celine'a, w której lekarz opisał chorobę jakby opisał twarz starego znajomego. To teraz ciąży Andresowi.'


To właściwie moje jedyne zastrzeżenie do tej naprawdę dobrej powieści, która sobie krąży wolno wokół głównych wydarzeń. Napięcie narracyjne zostało złożone w ofierze smutku, melancholii i cichego, spokojnego wypalania się. Obowiązkowa lektura na ten temat, o którym co raz trudniej się rozmawia we współczesnym świecie. Można przeczytać po hiszpańsku, angielsku lub francusku.

Wednesday, 21 May 2014

Ben Okri - Droga bez dna

Ta książka mnie niemal złamała i zjadła. Po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron poszłam spać i śniłam, że gonię antylopę ze złamanym rogiem, a sama jestem ścigana przez dzika wymazanego krwią i mówiącego ludzkim głosem. Był w tym wszystkim też latający dywan.

Tak naprawdę to ja wcale nie lubię realizmu magicznego, ale tę książkę nic to nie obchodziło. Karmiła mnie tym, czy tego chciałam czy nie. I w końcu mnie poniosła ze sobą. Pod koniec czytałam o mężczyźnie, który przespał dwa miesiące i nie widziałam w tym nic dziwnego. Dopiero później myślę sobie, chwila, moment, ludzie nie mogą spać non stop przez dwa miesiące! Przecież muszą jeść i pić i w ogóle!


Jak każda inna książka z nurtu magicznego realizmu 'Droga bez dna' jest cykliczno-eliptyczna. Postacie powtarzają niekończące się cykle śmierci i odrodzenia. Wydaje się, że takie zabiegi pasują jak ulał do literatury Afryki i Ameryki Łacińskiej, bo dobrze oddają beznadzieję i desperację wynikającą z biedy, odzwierciadlają sytuację tych młodych państw, które co by nie robiły to zdają się ciągle wracać do punktu wyjścia. Jest to niekończąca się walka tych samych odwiecznych sił, która zawsze ostatecznie kończy się remisem.

I to właśnie tę historię Azaro, dziecko duchów, nam opowiada. To dziecko, które nie chce zostać na Ziemi i tęskni za śmiercią. Ciągle walczy z pokusą dołączenia do swoich towarzyszy ze świata duchów. Jedyne, co go trzyma na tym padole łez to miłość matki i zajmie mu całe 500 stron, żeby nabrać wreszcie apetytu na życie, nawet w tej smutnej postkolonialnej rzeczywistości.

Ta powieść jest pełna symbolizmu, czego oczywiście można się było spodziewać, ale jest tam też humor, trochę politycznej satyry i barwne postacie jak niezwyciężona właścicielka baru, Madame Koto. Jest to książka pięknie napisana i hipnotyzująca. Jest tragiczna i druzgocąca. I tak, mogłaby być ze 200 stron krótsza ale czytałam ją z przyjemnością, nawet wtedy gdy później czułam się zupełnie wypruta i zaczynały mi się zwidywać różne rzeczy. Chciałam żeby się skończyła i żeby się nigdy nie kończyła.

Zdaję sobie sprawę, że jest to trudna książka i taka co czytelników ostro dzieli. I nie obrażę się jeśli jej nie pokochacie. Nie obrażę się nawet jeśli ją znienawidzicie. Ta książka jest moja, moja, moja i jestem o nią zazdrosna i nie chcę żeby nikt inny ją kochał.
Jedyne co mnie powstrzymało przed daniem jej maksymalnej ilości gwiazdek to to, że nie wiem czy miałabym siłę przeczytać ja jeszcze raz. Mogłabym od takiego doświadczenia oszaleć.

Friday, 16 May 2014

John Cheever - Miłosna Ballada

Wieść na internetach się niesie, że John Cheever jest właściwie bogiem, jeśli chodzi o opowiadania, więc gdy znalazłam to na półce w domu rodzinnym podczas którejś wizyt, to oczywiście zagrabiłam i postanowiłam się zapoznać.

Jest to zbiorek sześciu opowiadań (Włamywacz z Shady Hill, Miłosna ballada, Państwo Hartley, Chłopiec w Rzymie, Brimmer, Miasto pogrzebanych nadziei), które zostały wybrane ze zbiorów Cheevera wydanych w latach 50. i 60.

Po przeczytaniu pierwszego byłam trochę zagubiona. Ja tu oczekiwałam nie wiadomo jakich fajerwerków, a tu taka ledwo ciepła jajecznica. Pomyślałam sobie, że najwyraźniej z opowiadaniami jest mi nie po drodze. Ale w końcu, w miarę czytania, dotarło do mnie o co w tych opowiadaniach Cheevera chodzi.

Cheever pisze o klasie średniej - aspirującej. W każdej historii bierze tych ciężko pracujących, porządnych ludzi i każe im zmierzyć się z ich największym strachem - obawą przed upadkiem moralnym, przed wypadnięciem ze społecznego mainstreamu.

Johnny Hake z Włamywacza z Shady Hill znajduje się nagle w tarapatach finansowych, przez co postanawia zwinąć coś z domu bogatego znajomego. I wtedy w swoim własnym mniemaniu stacza się na dno.

W 'Miłosnej balladzie' mamy kobietę w stylu głównej bohaterki Śniadania u Tiffany'ego, której główny bohater opowiadania próbuje unikać, żeby go przypadkiem nie zaraziła tą cała śmiercią, chorobą, rują i poróbstwem, które ją otacza.

'Państwo Hartley' to moje ulubione opowiadanie w tym zbiorku ze względu na swoje zakończenie, które daje czytelnikowi po pysku zupełnie z zaskoczenia. To historia pana i pani Hartley, którzy bardzo się starają uchodzić za porządną i normalną rodzinę.

W zbiorku znajdziecie też cyniczną odę do Nowego Jorku pt. 'Miasto pogrzebanych nadziei'.

Będę czytać więcej Cheevera, bo bardzo mi się podoba jak kopie on tych wszystkich dobrych i porządnych ludzi dokładnie tam gdzie boli. A jeżeli i Wy lubicie ponaigrywać się z tych pięknych jak z obrazka amerykańskich rodzin z lat 50., to polecam.

Sunday, 4 May 2014

Claudia Piñeiro - Tuya

Na kilku pierwszych stronach tej ksiażki patrzymy jak Inés, bohaterka i narratorka (na pół etatu) odkrywa, że jej mąż ją zdradza, a następnie jest świadkiem tego jak przypadkowo zabija on swoją kochankę.

Claudia Piñeiro się nie opieprza. Rozpoczyna z przytupem, a potem napięcie już tylko rośnie. Nie zostawia czytelnikowi czasu na nabranie powietrza. 'Tuya' (czyli 'Twoja') to jazda kolejką górską bez trzymanki. W górę, w dół, w prawo, w lewo, szybciej i szybciej. I nagle, zanim się zorientujesz, jedyne 170 stron później, koniec przejażdżki.

Główną naszą towarzyszką w tej podróży jest oczywiście Inés, przeświadczona o własnej nieomylności i życiowej wyższości gadatliwa narratorka. To taki typ, której peplaniny musimy czasem wysłuchiwać na przystanku lub w kolejce do kasy w supermarkecie. Jest wyrachowana i ma obsesję na punkcie zachowywanie pozorów i tego 'co ludzie powiedzą'. Byłaby szalenie nudna, gdyby nie to, że znalazła się w tej skomplikowanej sytuacji związanej z niewiernością, obsesją i morderstwem.Odczuwałam perwersyjną przyjemność patrząc na to jak próbuje zachować twarz, podczas gdy cały jej świat rozpada się na kawałki, a mimo to jedyne na czym jej zależy to udawać, że nic się zmieniło. Gdy znajduje pierwszy dowód na zdradę męża mówi:

"Instynktownie chciałam mu to rzucić w twarz, powiedzieć - Co to ma być, ty złamasie?!
Na szczęście, zamiast tego postanowiłam policzyć do dziesięciu, wziąć głęboki oddech i nie robić zupełnie nic."

Przez całą książkę Inés robi bardzo dużo, żeby nie robić nic. W końcu jej rozumowanie zaczyna przybierać cechy psychopatyczne i wszystko zaczyna się powoli wymykać spod kontroli. Przypominała mi wtedy Juana Pablo Castel z Tunelu - powieści innego argentyńskiego pisarza - Ernesta Sabato.

"Najważniejsze to być czujnym, upewnić się, że związek się nie rozwijał. Zaczęłam więc przeglądać jego kieszenie, otwierać pocztę, sprawdzać kalendarz, podsłuchiwać rozmowy telefoniczne z drugiego aparatu. Takie rzeczy, która każda kobieta w mojej sytuacji by zrobiła."

Nie, kochanie. Kompletnie ci odbiło. Uważa, że zna swojego męża lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego że zna jego zwyczaje i różne błahostki, którego irytują. Ale jednak w jej narracji nie staje się on trójwymiarową osobą. Jest tylko taką postacią-mężem bez żadnej konkretnej ludzkiej formy. Trudno sobie nawet wyobrazić, że Inés go kocha, bo wydaje się odarta z jakichkolwiek uczuć, a jedynym motorem jej działania jest instynkt samozachowawczy.

Prawdziwą ofiarą w tej historii jest Lali, szesnastoletnia córka Inés i Ernesto. Przemyka się gdzieś na marginesach opowieści swojej matki i poznajemy ją poprzez rozmowy które prowadzi z przyjaciółmi i z nieznajomymi. I nawet wtedy dowiadujemy się więcej z rzeczy które pomija, niż z tych które mówi. I w miarę szybko orientujemy się, że Lali jest w ciąży - fakt który zupełnie umknął uwadze jej matki, skoncentrowanej na zacieraniu śladów zbrodni swojego męża.


Tuya udaje kryminał, ale tak naprawdę to taki literacki klasyk na temat upadku klasy średniej (na przykładzie jednej rodziny). Już tyle zostało powiedziane i napisane na ten temat, że trudno tu jakąś Amerykę odkryć i chociaż ten portret nie jest szczególnie oryginalny, to jest wierny. Fabuła porządna i wciągająca, ale ta nowelka wydaje się trochę napisana naprędce. Wolałabym, żeby Piñeiro trochę zwolniła i trochę to wszystko podusiła na wolnym ogniu. To była dobra lektura, ale trochę frustrująca ze względu na swoją lakoniczność. Jedno jest pewne, Piñeiro to nie jest kolejna autorka kryminałów odciśnięta z tej samej matrycy co tysiąc innych.

Friday, 2 May 2014

David Mitchell - Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta

David Mitchell i ja nie znaliśmy się do tej pory. Wiedziałam, że napisał coś o chmurach czy snach, ale nic poza tym. Jednak angielskie wydanie w hardbacku tej książki miało tak piękną okładkę, że zapragnęłam ją przeczytać. Później oczywiście wyszedł paperback z klasyczną kobietą bez głowy (o co chodzi z tymi kobietami bez głowy?!) powielony zresztą przez polskie wydawnictwo.

Jest to książka o Jacobie de Zoet, urzędniku który w 1799 przyjeżdża na Dejimę, sztuczną wyspę niedaleko Nagasaki, która jest jedynym miejscem kontaktu między Japonią i resztą świata. Jest to również książka i kapitanie angielskiego statku, świątyni w górach i tajemnym kulcie religijnym. Jest to też książka o Orito, japońskiej położnej z poparzoną twarzą, ale w której mimo tego wszyscy męscy i mężni bohaterowie tej książki zakochują się natychmiast. Jest to książka o tylu rzeczach na tyle różnych sposobów, że trudno jest mi napisać coś zwięźle na temat fabuły.

Nie da się ukryć, że Mitchell ma niezwykle rozbuchaną wyobraźnię (i cierpliwość do sprawdzania detali historycznych) i rozmach tej książki zrobił na mnie wrażenie. Dla mnie to kwintesencja tego co angielscy książkowi marketingowcy nazywają 'tour de force' (inna sprawa, że oni tak nazywają co drugą książkę). Napisanie tej książki musiało być niesłychanym przedsięwzięciem i nie wiem, czy zwykli śmiertelnicy, jak ty i ja, są w stanie nadążyć za Mitchellem, gdy skacze on jak pchła.

Pierwszy rozdział był naprawdę wspaniały i obiecywał porządną powieść historyczną. Później jednak wszystko zostało postawione na głowie i znaleźliśmy się w japońskiej świątyni, jakby wyjętej z jakiegoś bestellera sprzedawanego strudzonym podróżnym na lotniskach. Wszystko tam było tajemnicze, romantyczne i trochę głupiutkie. Myślałam sobie: "No wiesz, co, David! Wiem, że pisarzom się wydaje, że w środku książki to można sobie pofolgować, ale nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz?"

David wziął sobie moją radę do serca, porzucił wątek świątyni i zawrócił do Jacoba de Zoet, kiedy już właściwie zapomniałam, że jego miał mnie obchodzić. Potem pojawia się jeszcze epizod ze statkiem angielskim i jego kapitanem, któremu dokucza podagra, a potem na epilog wracamy ponownie do Jacoba, bo Mitchell jest przekonany, że nie będziemy mogli spać, jeśli się nie dowiemy co było dalej. Jeśli chodzi o epilogi, to ten był równie niepotrzebny co epilog ostatniej części Harry'ego Pottera.

Nie wiem jak ocenić tę książkę. Czyta się ją lekko, nawet jeśli Mitchell ma najdziwniejszy na świecie styl pisarski. Jezu drogi, jak on uwielbia wielokropki... Są wszędzie... Czasem tylko po to, żeby zaznaczyć, że dużo rzeczy dzieje się naraz... wyjrzała przez okno... Tak jakbyśmy nie wiedzieli, że dużo rzeczy może się dziać jednocześnie... pralka rozpoczęła wirowanie... A na stronie 383 angielskiego wydania Mitchell użył wielokropka 21 razy... Słyszę budzik współlokatora, ale on chyba go nie słyszy...

Wydaje mi się, że było po prostu trochę za dużo wszystkiego w tej książce i to się wszystko jakby nawzajem anulowało. Co ja właściwie miałam zrozumieć z tej powieści? Czy była tam jakaś teza, jakaś myśl przewodnia?


Nie zrozumcie mnie źle. Dobrze się bawiłam czytając tę książkę, nawet te kawałki o świątyni, ale myślę że wyobraźnię Mitchella można by zaprząc do jakiejś lepszej sprawy... Ktoś spuścił wodę w toalecie...