David Mitchell i ja nie znaliśmy się do tej pory. Wiedziałam, że napisał coś o chmurach czy snach, ale nic poza tym. Jednak angielskie wydanie w hardbacku tej książki miało tak piękną okładkę, że zapragnęłam ją przeczytać. Później oczywiście wyszedł paperback z klasyczną kobietą bez głowy (o co chodzi z tymi kobietami bez głowy?!) powielony zresztą przez polskie wydawnictwo.
Jest to książka o Jacobie de Zoet, urzędniku który w 1799 przyjeżdża na Dejimę, sztuczną wyspę niedaleko Nagasaki, która jest jedynym miejscem kontaktu między Japonią i resztą świata. Jest to również książka i kapitanie angielskiego statku, świątyni w górach i tajemnym kulcie religijnym. Jest to też książka o Orito, japońskiej położnej z poparzoną twarzą, ale w której mimo tego wszyscy męscy i mężni bohaterowie tej książki zakochują się natychmiast. Jest to książka o tylu rzeczach na tyle różnych sposobów, że trudno jest mi napisać coś zwięźle na temat fabuły.
Nie da się ukryć, że Mitchell ma niezwykle rozbuchaną wyobraźnię (i cierpliwość do sprawdzania detali historycznych) i rozmach tej książki zrobił na mnie wrażenie. Dla mnie to kwintesencja tego co angielscy książkowi marketingowcy nazywają 'tour de force' (inna sprawa, że oni tak nazywają co drugą książkę). Napisanie tej książki musiało być niesłychanym przedsięwzięciem i nie wiem, czy zwykli śmiertelnicy, jak ty i ja, są w stanie nadążyć za Mitchellem, gdy skacze on jak pchła.
Pierwszy rozdział był naprawdę wspaniały i obiecywał porządną powieść historyczną. Później jednak wszystko zostało postawione na głowie i znaleźliśmy się w japońskiej świątyni, jakby wyjętej z jakiegoś bestellera sprzedawanego strudzonym podróżnym na lotniskach. Wszystko tam było tajemnicze, romantyczne i trochę głupiutkie. Myślałam sobie: "No wiesz, co, David! Wiem, że pisarzom się wydaje, że w środku książki to można sobie pofolgować, ale nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz?"
David wziął sobie moją radę do serca, porzucił wątek świątyni i zawrócił do Jacoba de Zoet, kiedy już właściwie zapomniałam, że jego miał mnie obchodzić. Potem pojawia się jeszcze epizod ze statkiem angielskim i jego kapitanem, któremu dokucza podagra, a potem na epilog wracamy ponownie do Jacoba, bo Mitchell jest przekonany, że nie będziemy mogli spać, jeśli się nie dowiemy co było dalej. Jeśli chodzi o epilogi, to ten był równie niepotrzebny co epilog ostatniej części Harry'ego Pottera.
Nie wiem jak ocenić tę książkę. Czyta się ją lekko, nawet jeśli Mitchell ma najdziwniejszy na świecie styl pisarski. Jezu drogi, jak on uwielbia wielokropki... Są wszędzie... Czasem tylko po to, żeby zaznaczyć, że dużo rzeczy dzieje się naraz... wyjrzała przez okno... Tak jakbyśmy nie wiedzieli, że dużo rzeczy może się dziać jednocześnie... pralka rozpoczęła wirowanie... A na stronie 383 angielskiego wydania Mitchell użył wielokropka 21 razy... Słyszę budzik współlokatora, ale on chyba go nie słyszy...
Wydaje mi się, że było po prostu trochę za dużo wszystkiego w tej książce i to się wszystko jakby nawzajem anulowało. Co ja właściwie miałam zrozumieć z tej powieści? Czy była tam jakaś teza, jakaś myśl przewodnia?
Nie zrozumcie mnie źle. Dobrze się bawiłam czytając tę książkę, nawet te kawałki o świątyni, ale myślę że wyobraźnię Mitchella można by zaprząc do jakiejś lepszej sprawy... Ktoś spuścił wodę w toalecie...
Jest to książka o Jacobie de Zoet, urzędniku który w 1799 przyjeżdża na Dejimę, sztuczną wyspę niedaleko Nagasaki, która jest jedynym miejscem kontaktu między Japonią i resztą świata. Jest to również książka i kapitanie angielskiego statku, świątyni w górach i tajemnym kulcie religijnym. Jest to też książka o Orito, japońskiej położnej z poparzoną twarzą, ale w której mimo tego wszyscy męscy i mężni bohaterowie tej książki zakochują się natychmiast. Jest to książka o tylu rzeczach na tyle różnych sposobów, że trudno jest mi napisać coś zwięźle na temat fabuły.
Nie da się ukryć, że Mitchell ma niezwykle rozbuchaną wyobraźnię (i cierpliwość do sprawdzania detali historycznych) i rozmach tej książki zrobił na mnie wrażenie. Dla mnie to kwintesencja tego co angielscy książkowi marketingowcy nazywają 'tour de force' (inna sprawa, że oni tak nazywają co drugą książkę). Napisanie tej książki musiało być niesłychanym przedsięwzięciem i nie wiem, czy zwykli śmiertelnicy, jak ty i ja, są w stanie nadążyć za Mitchellem, gdy skacze on jak pchła.
Pierwszy rozdział był naprawdę wspaniały i obiecywał porządną powieść historyczną. Później jednak wszystko zostało postawione na głowie i znaleźliśmy się w japońskiej świątyni, jakby wyjętej z jakiegoś bestellera sprzedawanego strudzonym podróżnym na lotniskach. Wszystko tam było tajemnicze, romantyczne i trochę głupiutkie. Myślałam sobie: "No wiesz, co, David! Wiem, że pisarzom się wydaje, że w środku książki to można sobie pofolgować, ale nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz?"
David wziął sobie moją radę do serca, porzucił wątek świątyni i zawrócił do Jacoba de Zoet, kiedy już właściwie zapomniałam, że jego miał mnie obchodzić. Potem pojawia się jeszcze epizod ze statkiem angielskim i jego kapitanem, któremu dokucza podagra, a potem na epilog wracamy ponownie do Jacoba, bo Mitchell jest przekonany, że nie będziemy mogli spać, jeśli się nie dowiemy co było dalej. Jeśli chodzi o epilogi, to ten był równie niepotrzebny co epilog ostatniej części Harry'ego Pottera.
Nie wiem jak ocenić tę książkę. Czyta się ją lekko, nawet jeśli Mitchell ma najdziwniejszy na świecie styl pisarski. Jezu drogi, jak on uwielbia wielokropki... Są wszędzie... Czasem tylko po to, żeby zaznaczyć, że dużo rzeczy dzieje się naraz... wyjrzała przez okno... Tak jakbyśmy nie wiedzieli, że dużo rzeczy może się dziać jednocześnie... pralka rozpoczęła wirowanie... A na stronie 383 angielskiego wydania Mitchell użył wielokropka 21 razy... Słyszę budzik współlokatora, ale on chyba go nie słyszy...
Wydaje mi się, że było po prostu trochę za dużo wszystkiego w tej książce i to się wszystko jakby nawzajem anulowało. Co ja właściwie miałam zrozumieć z tej powieści? Czy była tam jakaś teza, jakaś myśl przewodnia?
Nie zrozumcie mnie źle. Dobrze się bawiłam czytając tę książkę, nawet te kawałki o świątyni, ale myślę że wyobraźnię Mitchella można by zaprząc do jakiejś lepszej sprawy... Ktoś spuścił wodę w toalecie...
Twoje recenzje... to coś... na co naprawdę... czekam...
ReplyDeleteI ja... tylko... dla Ciebie... piszę....
DeletePo przeczytaniu Twojej recenzji - raczej jej nie przeczytam.
ReplyDeleteDlaczego???
Delete