Rzeki Londynu to tzw. urban fantasy, więc można było założyć, że fabuła jest wartka. W końcu powieści gatunkowe fabułą stoją. Ale jednak wydaje się, że autor o fabule niemal zapomniał.
Blurb okładkowy obiecywal, że będzie to coś w stylu doroślejszego Harry'ego Pottera, ale jak to bywa z tymi blurbowymi obiecankami, nie do końca wyszło. Fabuła nie jest na tyle zwarta i zdyscplinowana, żeby ją porównywać z Harrym Potterem. Świat przedstawiony nie jest przedstawiony z takim szczegółami jak u Rowling. Wydaje się, że na tych 400 stronach autorowi udało się tylko ogólnie naszkicować wszystko. Pokazał nam trochę magii, dał do zrozumienia, że istnieje cały niesamowity świat, o którym nie mamy pojęcia, tuż pod naszym nosem ale zatrzasnął nam drzwi omal nie przytrzaskując owego nosa, gdy jako czytelnicy chcieliśmy się dowiedzieć coś więcej.
Ze wszystkich postaci, tylko dwie naprawdę osiągają pełną dojrzałość literacką, reszta to zarodki.
Pierwszą z tych postaci jest narrator, Peter Grant, młody posterunkowy, który pewnego dnia widzi ducha i od tego momentu już nic nie jest takie samo. Warto wspomnieć, że Peter Grant jest jak to Anglicy ujmują mixed-race (a jak to Polacy ujmują - mulatem, ale na Boga to słowo pochodzi od muła - bezpłodnej mieszanki konia z osłem, więc może jednak nie nazywajmy tak ludzi), więc najwyraźniej w wydawnictwie książki nie przeczytali.
Peter Grant, po swojej paranormalnej przygodzie zostaje przeniesiony do specjalnej jednostki ds. magii. I bardzo jest wdzięczny, bo na skutek braku innych talentów był już na drodze do zostania profesjonalnym przekładaczem papierów z jednej strony biurka na drugą w biurokratycznej jednostce ds. postępów w śledztwie.
Zazwyczaj nie podkochuję się w fikcyjnych bohaterach, ale dla Granta zrobiłam wyjątek. Był on taki mądry, fajny, trochę nerd, trochę bohater, coś jak Spiderman, a w dodatku nadałam mu fizjonomię kanadyjskiego rapera Drake'a. (Drake to bardzo ujmujący raper z Toronto, jak sam raz zażartował - Kanada to takie dziwne miejsce, gdzie raperzy są uprzejmi, a burmistrze palą crack - odnosząc się do skandalu z Bobem Fordem).
Drugi bohater tej książki potraktowany z należytą uwagą i czułością przez Aaronovitcha to sam Londyn. Przeszłośc i teraźniejszość, wszystkie smaki i zapachy - oto Londyn jakim on jest naprawdę. Rozpoznałam w nim miasto, w którym mieszkam (pomijając oczywiście wampiry, duchy i bogów rzek).
Mimo wszystkich braków, które wymieniłam wyżej, poleciłabym Rzeki Londynu. Może nawet przeczytam kolejne części. Głównie dlatego, że naprawdę strasznie się kocham w Drake'u.
Blurb okładkowy obiecywal, że będzie to coś w stylu doroślejszego Harry'ego Pottera, ale jak to bywa z tymi blurbowymi obiecankami, nie do końca wyszło. Fabuła nie jest na tyle zwarta i zdyscplinowana, żeby ją porównywać z Harrym Potterem. Świat przedstawiony nie jest przedstawiony z takim szczegółami jak u Rowling. Wydaje się, że na tych 400 stronach autorowi udało się tylko ogólnie naszkicować wszystko. Pokazał nam trochę magii, dał do zrozumienia, że istnieje cały niesamowity świat, o którym nie mamy pojęcia, tuż pod naszym nosem ale zatrzasnął nam drzwi omal nie przytrzaskując owego nosa, gdy jako czytelnicy chcieliśmy się dowiedzieć coś więcej.
Ze wszystkich postaci, tylko dwie naprawdę osiągają pełną dojrzałość literacką, reszta to zarodki.
Pierwszą z tych postaci jest narrator, Peter Grant, młody posterunkowy, który pewnego dnia widzi ducha i od tego momentu już nic nie jest takie samo. Warto wspomnieć, że Peter Grant jest jak to Anglicy ujmują mixed-race (a jak to Polacy ujmują - mulatem, ale na Boga to słowo pochodzi od muła - bezpłodnej mieszanki konia z osłem, więc może jednak nie nazywajmy tak ludzi), więc najwyraźniej w wydawnictwie książki nie przeczytali.
Peter Grant, po swojej paranormalnej przygodzie zostaje przeniesiony do specjalnej jednostki ds. magii. I bardzo jest wdzięczny, bo na skutek braku innych talentów był już na drodze do zostania profesjonalnym przekładaczem papierów z jednej strony biurka na drugą w biurokratycznej jednostce ds. postępów w śledztwie.
Zazwyczaj nie podkochuję się w fikcyjnych bohaterach, ale dla Granta zrobiłam wyjątek. Był on taki mądry, fajny, trochę nerd, trochę bohater, coś jak Spiderman, a w dodatku nadałam mu fizjonomię kanadyjskiego rapera Drake'a. (Drake to bardzo ujmujący raper z Toronto, jak sam raz zażartował - Kanada to takie dziwne miejsce, gdzie raperzy są uprzejmi, a burmistrze palą crack - odnosząc się do skandalu z Bobem Fordem).
Drugi bohater tej książki potraktowany z należytą uwagą i czułością przez Aaronovitcha to sam Londyn. Przeszłośc i teraźniejszość, wszystkie smaki i zapachy - oto Londyn jakim on jest naprawdę. Rozpoznałam w nim miasto, w którym mieszkam (pomijając oczywiście wampiry, duchy i bogów rzek).
Mimo wszystkich braków, które wymieniłam wyżej, poleciłabym Rzeki Londynu. Może nawet przeczytam kolejne części. Głównie dlatego, że naprawdę strasznie się kocham w Drake'u.
Ech, nie lubię, kiedy okładka zapowiada jakieś szumne dzieło, powołując się na tym na jakieś inne, uznane księgi. Zazwyczaj wychodzi wielki bubel, a przywołane tytuły służą jedynie tuszowaniu nijakości :) Czekam na dalsze relacje związane z tym cyklem. Może sytuacja ulegnie poprawie :)
ReplyDelete