Monday, 29 September 2014

Katie Ward - Girl Reading

Wielka szkoda, że żadne polskie wydawnictwo nie przyjrzało się tej książce i nie postanowiło jej wydać w Polsce.

Na okładce zachwala ją sama Hilary Mantel, mówiąc, że jest to debiut jak rzadko oryginalny. I trudno mi się z Mantel nie zgodzić. Odkąd przeczytałam Girl Reading to czekam na następną książkę Katie Ward, lecz niestety Katie Ward jest nie z tych co zakładują manufakturę i produkują książkę rocznie. Więc cały czas czekam.

'Girl Reading' to kolejny zbiór opowiadań udający powieść - wydaje się, że wydawcy się wreszcie przekonują do tej formy. 'Girl Reading' nawet nieszczególnie stara się tę powieść udawać. To zbiór epizodów połączonych motywem dzieł sztuki przedstawiających czytające kobiety i jest to podróż zaczynająca się w czternastym wieku, a kończąca w 2060 roku. Można pomyśleć, że zbiór obejmujący tak różne miejsca i czasy będzie sprawiał wrażenie poszatkowanego, ale mimo że opowiadania te są niezwykle różnorodne, Ward udało się osiągnąć harmonię i sprawić że przejścia między ich światami są zaskakująco płynne. Myślę, że to to zrobiło na mnie największe wrażenie w tej książce - ta niesłychana intuicja pisarska (a może to mozolnie latami wyćwiczony warsztat?).Opowiadania są przepiękne, pomysłowe i wręcz metafizyczne. Ostatnie opowiadanie ma być klamrą zamykającą zbiór pewnego rodzaju morałem, ale nie jest on łatwy do odczytania.

Moje jedyne zastrzeżenie jest natury typograficznej. To kolejna książka, która chce zdezorientować czytelnika, nie wyróżniając dialogów spośród narracji. Po co? PO CO?

Sunday, 14 September 2014

Dorota Zańko - Opowieści z powielacza

Co jakiś czas wracam do polskiej literatury i czytam jakieś losowo wybrane książczyny. Powinnam przyjąć jakiś bardziej rozsądny system, bo nigdy nic naprawdę dobrego nie przeczytam. (Nieprawda. Przeczytałam Morfinę i była bardzo dobra.)

Dorota Zańko bierze na warsztat jakże wdzięczny temat stanu wojennego, z którego dostępnych jest tyle ciekawych anegdot, że właściwie książka pisze się sama. Sama mam obsesję na punkcie stanu wojennego i uporczywie zbieram literaturę w temacie i teraz już pewnie też bym mogła napisać taki ciąg anegdotek - kartki na jedzenie, tajni współpracownicy, czołgi na ulicach, braki wszystkiego, godzina policyjna, i prześmieszne pomysły Partii na uratowanie kraju, taki jak na przykład ograniczanie dni w które wolno kierowcom tankować uzależniając je od numerów na rejestracji. Albo taka anegdotka, że z powodu braku odpowiednich opakowań rzeczy wychodziły w 'opakowaniach zastępczych' i tak na przykład miętówki odziane były w papierki po malinowych landrynkach. Ach, i nie zapominajmy o wyrobach czekoladopodobnych. I tak można by jeszcze długo. Dodać do tego należy również prawdziwe dramaty, łzy i cierpienia i książeczka jak malowana.

Mniej więcej tak to zrobiła Zańko. Najpierw przedstawia nam, niczym poważny rosyjski pisarz, całą plejadę bohaterów, zupełnie pozbawionych osobowości, co jest nieważne, bo prawdziwym bohaterem jest tutaj stan wojenny. Fabuła nie może się oderwać od ziemi przez długi czas, aczkolwiek najmłodsze pokolenia, jeżeli z jakichś powodów jeszcze nie wiedzą, mogą dowiedzieć jak to na początku lat 80-tych w Polsce było. W końcu, w połowie książki, wyłaniają się wreszcie faktyczni bohaterowie i powieść nabiera impetu. Zadaje ważne pytania, unika łatwych odpowiedzi, a przede wszystkim jest szczęśliwie zupełnie pozbawiona patosu, z którym, jak nas nauczono, należy pisać o Ważnych Wydarzeniach z Historii Polski. Zańko mówi prostu z mostu, że gdy masz 21 lat i się buntujesz, to często niekoniecznie dlatego, że akurat naprawdę aż tak bardzo wierzysz w rewolucję. Czasem jest to dlatego, że buntowanie się jest po prostu wpisane w ten etap życia człowieka. A czasem robisz to dlatego, że się zakochałeś/aś. A czasem, bo wydaje się to być ekscytującym sposobem spędzania wolnego czasu. I jeżeli w końcu zdradzisz rewolucję, to również może to się zdarzyć z miliona różnych powodów. Niby wiemy, że świat się nie dzieli na czarne i białe, na dobrych i złych, ale gdy się czasem słucha o niedawnej historii Polski to by się zdawać mogło, że w tym wyjątkowym okresie po raz pierwszy w historii świata, był on rzeczywiście podzielony na czarne i białe i istniały w nim tylko dwa rodzaje ludzi.

Thursday, 14 August 2014

Monica Ali - Alentejo Blue

Bardzo podobała mi się pierwsza powieść Monici Ali 'Brick Lane', ale trochę obawiałam się tej książki. Często się zdarza, że pisarze, który mieli wyjątkowo udane debiuty decydują się trzymać sprawdzonej formuly i produkować trochę rozmydlone wersje swojego debiutu literackiego.

Na szczęście nie w przypadku Monici Ali. Najwyraźniej nie chciała się ona zamknąć w pisaniu niekończących się sag rodzinnych pod znakiem sari i curry. Uwolniła się i zrobiła coś bardzo odważnego - zupełnie odbiegła od swojego debiutu.

Alentejo Blue to raczej zbiór opowiadań udający powieść, która opowiada o małej wiosce w Portugalii, gdzie zbierają się tubylcy, turyści i, a jakże, brytyjscy expaci. Nie wszystkim taka struktura przypadła do gustu, bo ludzie wolą mieć głównego bohatera w postaci człowieka raczej niż miejsca, ale do mnie osobiście takie obrazki przemawiają.

Monica Ali niesamowicie ufa swojemu czytelnikowi. Nic nie tłumaczy, niech się sam domyśla. Nie ma żadnych wyjaśnień, tylko obrazek za obrazkiem. Czasem może to być trochę dezorientujące, ale ostatecznie daje satysfakcję. Wolę coś takiego niż gdy autor uznaje, że jestem półgłówkiem i wszystko mi tłumaczy jak krowie na rowie.

Obsada jest oczywiście na bogato, kogo tam nie ma! Styl bez zarzutu, a Ali ma wyobraźnię bujną i kolorową, co jest dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy, której wymagam od pisarzy.

Nie była to idealna książka, zabrakło tego 'och', jakiegoś takiego sierpowego pod żebra, ale cztery na pięć gwiazdek zasłużone. Myślę, że Ali stworzy kiedyś tę idealną książkę, więc sobie zapisałam w notesiku, żeby sprawdzać co jakiś czas co tam pisze.

A jeżeli nie przeczytaliście jeszcze Brick Lane, to koniecznie. Jest po polsku i jeśli mnie pamięć nie myli ładnie przetłumaczone. Przez długi czas planowałam, że następne zwierzę, które adoptuję będzie nazwane na cześć głównego bohatera. (Niestety nie adoptowałam żadnego zwierzęcia jak dotąd).

Sunday, 20 July 2014

Alexander Aaronsohn - With The Turks in Palestine

Moje postępy w czytaniu wszystkich książek z Projektu Gutenberg są po prostu oszałamiające. Już jestem na AAR.

Dość chwilowo chodliwy temat, bo jest to krótka książka napisana przez Alexandra Aaronsohna traktująca o Izraelu, gdy zwał się on jeszcze Palestyną i rządzili nim Turkowie.
Z książki tej dowiadujemy się, że Żydzi są bardzo dobrzy, chrześcijanie są ok, Arabowie są okropni, Turcy jeszsze gorsi, a Amerykanie są zdecydowanie najlepsi.


Oprócz tego dowiadujemy się:

- że dobrze jest mieć konia, bo "w kraju w którym koń jest wart o wiele więcej niż żona bycie właścicielem takiego zwierzęcia dodawało mi splendoru."


-  że Arabowie nie potrzebują alkoholu: "Te tańce trwały godzinami, a mężczyźni w czasie ich trwania popadali w końcu w istny szał. Nie mogłem się nadziwić tym ludziom, którzy bez pomocy alkoholu potrafili odtworzyć wszystkie fazy upojenia."

- że Niemcy są muzułmanami: "Główną postacią tego ruchu w Palestynie był, bez wątpienia, niemiecki konsul w Haifie, Leutweld von Hardegg. Przemierzał on kraj, wygłaszając przemówienia i rozdając broszury po arabsku, w których dobitnie udowadniano, że Niemcy nie są chrześcijanami takimi jak Francuzi lub Anglicy, ale są w rzeczywistości potomkami proroka Mahometa. Cytowano ustępy z Koranu, które przepowiadały nadejście Kajzera jako zbawcy Islamu.

- jak przekupić tureckich urzędników na sto dwa różne sposoby.

Friday, 11 July 2014

Pisać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej

Kilka lat temu kiedy kupiłam swojego pierwszego Kindle'a byłam szalenie podekscytowana i myślałam, że oto otworzyły się przede mną bramy do niesłychanych wspaniałości, książek wydanych przez autorów własnym sumptem, bo wydawnictwa nie widziały komercyjnego potencjału w tej twórczości. Wierzyłam, że odkryję jakieś arcydzieło i opowiem o nim światu.

Nie wiem naprawdę skąd się u mnie wzięło to idiotyczne i naiwne przekonanie. Czyżby internet nie nauczył mnie do czego taka demokracja prowadzi? Czy zapomniałam, że ludzi przekonanych o swoim talencie jest przynajmniej dziesięć razy więcej od tych faktycznie go mających? Zapomniałam o tych mrożących krew w żyłach filmikach z przesłuchań do Idola?

Kupiłam i przeczytałam kilka takich losowo wybranych dzieł. Przedzierałam się dzielnie przez błędy ortograficzne, stylistyczne i merytoryczne. Błądziłam za fabułą, która kręciła się w kółko. Próbowałam zrozumieć bezsensownie zachowujących się bohaterów. Aż w końcu zapytałam siebie - po co ja to sobie robię? Ludzie w wydawnictwach i agencjach literackich dostają pensję za to, żeby to wszystko czytać i przesiewać. A tutaj ja dopłacam jeszcze do tego interesu.I od tej pory prawie w ogóle nie czytam samodzielnie wydanych książek, pomijając sporadyczne lektury polecone przez ludzi, których gustom ufam.

W Polsce takim spełnianiem marzeń o wydaniu własnej książki zajmują się wydawnictwa typu Novae Res, Warszawska Firma Wydawnicza, lub mój absolutny faworyt - Psychoskok (ach, te okładki!). Dlaczego miałabym czytać coś wiedząc, że jedynym kryterium doboru była zasobność portfela autora? Rzadko jest tam robiona zwykła korekta, nie mówiąc o opiece redaktora, który powieść nakieruje kiedy trzeba i popracuje nad nią z autorem. Potem te wszystkie potworki są słane do blogerów, którzy produkują seryjnie recenzje, których poziom jest proporcjonalny do recenzowanych utworów. Jacy pisarze, tacy recenzenci. Dlatego też unikam blogów, których autorzy nie mają żadnej wizji i pomysłu na to co chcą czytać, a jedyne co łączy wszystkie książki recenzowane na blogu to to że zostały wydane w bieżącym miesiącu. A wszystkie komentarze pod tymi recenzjami to tylko deklaracje innych blogerów, że przeczytają lub nie. Nie ma co liczyć na jakąkolwiek dyskusję. Naprawdę nie wiem dlaczego ludziom chce się uczestniczyć w tym przedziwnym spektaklu.

Autorzy takich różnych dzieł zazwyczaj też nie są zainteresowani literaturą jako taką, jedynie swoją własną i cała ich aktywność internetowa sprowadza się do przeróżnych narzekań (na rynek wydawniczy, na recenzentów, na świat), jakichś przedziwnych kłótni na forach internetowych na poziomie gimnazjalnym oraz nachalnym wciskaniu wszystkim swojej powieści. Są to często ludzie zachowujący się tak nieprofesjonalnie, że nie jest dziwne, że żadne wydawnictwo nie chciałoby mieć takiej bomby z opóźnionym zapłonem u siebie.

Jest to zupełnie alternatywny wszechświat, do którego czasem zaglądam (razem z moją siostrą) jak do jakiegoś muzeum osobliwości, ale na dłużej się tam nie da zostać.

DISCLAIMER:
Uprzedzając ewentualne komentarze:
- tak rynek wydawniczy jest, był i będzie trudny. Tak, JK Rowling też została odrzucona przez wielu wydawców. Jak ktoś chce zostać sławny i bogaty to zdaje mi się, że są łatwiejsze sposoby niż stanie się bestsellerowym pisarzem.
- tak, wśród książek wydanych przez poważne wydawnictwa też zdarzają się książki kiepskie, a wśród wydanych własnym sumptem książki niezłe, jednak są to liczby statystycznie nieistotne
- jeżeli bloger recenzuje tylko nowości to nie znaczy, że jego blog jest automatycznie marny (aczkolwiek znaczy to, że stał się jakimś zombie niewolnikiem wydawnictw i nie ma żadnej kontroli nad tym co czyta)

Tuesday, 24 June 2014

Steven Hall - Pożeracz myśli

"Pożeracz myśli" to miał być literacki thriller psychologiczny, w którym Jorge Luis Borges spotyka Danielewskiego, a następnie przenoszę się w scenerię Matrixa i Fight Club i Szczęk. Naraz! No, myślę sobie, Steve, mam nadzieję, że wiesz jak marketing wywindował oczekiwania dotyczące tej książki i mam nadzięję, że stworzyłeś arcydzieło.

Na początku książki główny bohater budzi się na podłodze, nie wie kim jest ani gdzie jest. Cała jego osobista pamięć została wyczyszczona. To jest znany i wypróbowany początek, które właściwie zawsze działa, bo wciąga czytelnika od pierwszej strony. Oczywiście problem w tym, żeby później z tego coś dobrego ugotować, bo inaczej to mamy tylko puste obietnice.

Oddaję Hallowi sprawiedliwość - miał wyśmienity pomysł. Na naszego narratora, Erics Sandersona, polują konceptualne (pojęciowe? nie wiem jak zostało to przetłumaczone na polski) ryby (to takie ryby, które żyją jedynie w świecie abstrakcji i żywią się myślami, pojęciami, pomysłami i wspomnieniami). W skutek dawno popełnionego błędu nasz bohater naraził najgroźniejszej z nich - Ludovicianowi - to taki konceptualny odpowiednik żarłacza białego. I zjada on jego wspomnienia. Mlask, mlask. Oprócz tego książkę urozmaicają śmieszne/straszne typograficzne ilustracje przemykające się przez tekst. Nawet wypadły dobrze na moim kindlu.

Pomysł jest genialny, ale mam wrażenie, że autor trochę go zmarnował. Tłumaczy nam na przykład, że najlepszym sposobem na walkę z rekinem (albo chociaż na trzymanie go z daleka) to użycie blokady stworzonej z przepływu informacji, żeby go zmylić. Taka konceptualna pętla wokół nas działa jak klatka chroniąca przed rekinami. Zatem nasz bohater używa listów i ulotek adresowanych do innych ludzi, oraz dyktafonów. Dyktafonów? Co to jest, 1985? Co jeszcze? Może powinien rekinowi faksy wysyłać też? Dlaczego nie otoczyć się komputerami z facebookiem i twitterem, które by zbierały nowych 'znajomych' i same się napędzały. Idealna pętla konceptualna! Albo dlaczego rzucać w rekina bomby z liter (zrobione posiekanych książek telefonicznych), kiedy można po prostu wysłać mu rzekę spamu na temat powiększania penisą i rosyjskich narzeczonych internetowych. Taka bomba spamowa powinna rekina wyrzucić aż do zeszłego wieku. Dlaczego podbierać ludziom pocztę ze skrzynki, gdy można po prostu sciągnać masy blogów, twitterów, tumblów, facebooków i emaili? Gdybym ja szukała masy śmieciowej informacji, to internet byłby pierwszym oczywistym wyborem.

Ale ok, niech ci będzie, Steve. Bawimy się, że jest 1985, dyktafony i co tam jeszcze. Więc ja tu dzielnie zawieszam moje niedowierzanie i przyjmuję wszystko jak leci, konceptualne rekiny, jakieś postaci a la zombie, Nie-przestrzeń (eh?), aż tu Hall wprowadzą ukochaną narratora i to w dodatku w dwóch wcieleniach, jako Scout i Clio. Ach, i czyż nie jest ona ucieleśnieniem marzeń każdego nerda? Ma piersi i lubi je pokazywać, zna się na komputerach, jeździ na motocyklu i mówi jakby czytała scenariusz sitcomu. Nawet słowem nie wspomina o dzieciach i małżeństwie. Jest superbohaterką, ale jednocześnie trochę poobijaną przez życie, więc raz na jakiś czas można ją dzielnie przed czymś obronić. To taka trochę Lara Croft, a trochę Leelo z Piątego elementu. I mamy historię miłosną z podwójnym lukrem. Melodramat jakich mało, gdy Eric postanawia sie obrazić na pół książki o coś, co nawet szesnastolatka z PMSem nie umiałaby się gniewać dłużej niż 40 minut. Omal mi głowa nie wybucha od tego, krzyczę: Słodki jezu, Steve, co ty robisz? Co ty robisz?

I w końcu Steve mówi mi dlaczego to robił. I ok, ma to sens i rozumiem. I on wiedział, że ja wiem. Ale ja nie wiedziałam, że on wie, że ja wiem. I ha ha, zrobił mnie w konia trochę. Ale wiesz co, Steve? Ja mogłam się ze złościć i po prostu przestać czytać (gdyby nie ta nerwica natręctw, która mi nie pozwala zrobić czegoś takiego. Naprawdę wiem o co tu chodziło, ale nie wiem dlaczego musiałam przeczytać 100 stron tej kiepskiej telenoweli. Więc za to obcinam jedną gwiazdkę,


Ach, no i oczywiście zakończenie... Och...

Saturday, 21 June 2014

Inga Iwasiów - Blogotony

Z moją ukochaną siostrą Basią z Poza psem popełniłyśmy kolejną wspólną recenzję gadaną. Znowu nudy, bo się zgadzamy ze sobą niemal w całej rozciągłości.

Kinga: Jakiś czas temu zapytałam cię: Basia, tę Iwasiów to my lubimy czy nie? Odpowiedziałaś mi wtedy, że jeszcze nie ustaliłyśmy stanowiska w tej sprawie, po czym kupiłaś mi Blogotony, które razem przeczytałyśmy. Jakie wrażenia po lekturze?

Basia: Blogotony to wydane w formie książkowej notki z bloga prof. Ingi Iwasiów. Wrażenia po lekturze ciężko określić jednoznacznie, bo jak to ze zbiorami różnymi bywa, niektóre rozdziały mnie urzekły, a inne denerwowały. Gdybyś jednak jeszcze raz mnie sptrała czy lubimy tę Ingę Iwasiów, to bym powiedziała, że lubimy.
Zanim jednak dojdziemy do tego, co w tych notkach było i dlaczego po przeczytaniu tego pozwalam sobie arbitralnie orzec, że panią Iwasiów lubimy, chciałabym porozmawiać o tym, czy wydawanie bloga w formie papierowej ma sens?

Kinga: Oczywiście można powiedzieć, że nie ma sensu, bo przecież można było już wszystko przeczytać internecie, tak że po co? Ja jednak ośmielać się twierdzić, że książka jest produktem bardziej mainstreamowym i niejako bloga nobilituje. Blogi piszą wszyscy, ja na przykład mam trzy, ale książkę w uznamym wydawnictwie udaje się wydać niektórym. Blog w formie książkowej to taka pięczatka jakości i oczywiście też szansa na minimalne podreperowanie kulejących budżetów polskich literatów. Oczywiście jest problem z taką książką czasem taki, że są to zapiski pisane na bieżąco i na gorąco i oderwane od swojego kontekstu czasowego mogą się wydawać chwilami niezrozumiałe i wymagają przypisów.
Basia: No wiec właśnie. Co do samego wydawania blogów i innych rzeczy publikowanych wcześniej w internecie mam podobne zdanie. Podobno nic w internecie nie ginie, ale po co kusić los? Jakiś czas temu W.A.B wydało felietony Jacka Dehnela (młdoszy księgowy - tu link do mojej notki), które można sobie spokojnie przeczytać w internecie, ale cieszę się, że je wydano. Problem z Blogotonami jest jednak taki, że to nie są felietony tylko typowe blogowe notki, często komentujące biężące wydarzenia, a niektóre z nich już są mocno nieaktualne, jak np. ta omawiajaca sprawę żartu dotyczącego Ukrainki popełnionego przez  Figurskiego i Wojewódzkiego. Problem o którym pisze Iwasiów będzie aktualny niestety pewnie jeszcze długo, ale pojawia się on jako komentarz do sprawy, o której za parę lat nikt może już nie pamiętać, a zakładam, że czytając książkę nie chcemy co chwila sprawdzać w internecie o co właściwie chodzi. Dlatego wydaje mi się, że książka dużo straciła na tym, że autorka nie wprowadziła pewnych zmian przygotowując ją do druku.

Basia: Ale skoro jesteśmy już przy tej notce o Wojewódzkim i Figurskim (tytuł notki "Nie ma się z czego śmiać"), to ciekawa jestestem co o tym myślisz, czy zgadzasz się z autorką, że nie było się z czego śmiać, czy może twoim zdaniem jest coś w tym, że "feministki, podobno, nie mają poczucia humoru, zwłaszcza na własny temat".

Kinga: Feministki mają fantastyczne poczucie humoru, czego najlepszym dowodem jest to, że nie śmieszą ich żarty Wojewódzkiego. Moim zdaniem rozchodzi się tutaj o typ poczucia humoru. Ja żądam od komików większej finezji i oryginalności, niż rzucanie przaśnymi, ogranymi, seksistowskimi kawałkami. Może pewnego dnia, gdy seksizm w Polsce przestanie być takim palącym problemem będziemy sobie mogli z tego żartować, póki co takie żarty nie są śmieszne, bo są zbyt bliskie smutnej rzeczywistości. Z tego samego powodu nie śmieszą mnie żarty o Słowiankach, które są dobrem narodowym i najcenniejszym surowcem naturalnym wysyłanym eksport (vide: nasz wspaniały popis na Eurowizji), dlatego że handel kobietami z Europy Wschodniej jest faktycznym problemem i naprawdę wolałabym żebyśmy takich stereotypów nie utrwalali.

W ogóle z tymi feministkami w Polsce to jest dziwnie. Mieszkam już tyle czasu za granicą, że zapomiałam, że w Polsce wykształcone kobiety i wykształceni mężczyźni uważają to nadal za swego rodzaju obelgę i na wszelki wypadek się odcinają od tego już na wstępie. Tutaj właściwie wszyscy moi znajomi płci obojga uważają się za feministów i feministki. Przed naszą rozmową przeczytałam kilka recenzji Blogotonów na internecie i niemal każda na początku mówiła, że Iwasiów jest pisarką, proferską, krtyczką literacką, ale również... ,tutaj znacząca pauza, feministką. Jakby Iwasiów była co najmniej jednorożcem hemafrodytą. W następnych akapitach autorki recenzji oczywiście natychmiast zapewniały swoich zaniepokojonych czytelników, że same feministkami nie są, z poglądami się nie zgadzają, aczkolwiek książek właściwie chwaliły. W żadnej z tych recenzji nie doczytałam się, z którymi to wywrotowymi poglądami feministycznymi się nie zgadzały.

Basia: Może z tymi z notki "Taki numer", w której Iwasiów wyjaśnia dlaczego jej zdaniem czytanie romansów szkodzi, nawet tych nowoczesnych, a może przede wszytkim tych, bo o ile wiemy czego się spodziewać po książkach Moniki Szwai czy Małgorzaty Kalicińskiej, o tyle niektóre książki młodszych autorek łudzą nas wyzwolonymi, samodzielnymi bohaterkami, podczas gdy prezentują nam taki wypaczony świat relacji damsko-męskich:

"Idzie więc, krótko streszczając, o to, że kobiety są sprytne, a mężczyźni dziecinni.[...] Ponieważ mężczyźni są nie bardzo, a rola kury domowej niezdrowa, należy zastosować którąś z mitycznych miksutr babek, robiąc ich w konia. Nie ma mowy o porozumieniu, o otwartości, dialogu, wspólnocie. Kobiety i mężczyźni w tej wersji opowieści są naprawdę z innych planet, są wrogami, a muszą - szkoda mi ich! - żyć pod jednym dachem [...] Kobietki mają na szczęście te swoje sposoby. Nie zapominają o makijażu, ramiączku od biustonosza [...] Brrrrr! Na myśl o takim życiu, w którym nie można parnerowi na całe życie [...] mówić prawdy, trzeba grać, zawsze ładnie wyglądać [...] odczuwam metafizyczny lęk. [...] Mężczyźni i kobiety pasują do siebie nie tylko  anatomicznie, a manipulacja nie jest jedynym sposobem koegzystencji płci."

Bo może właśnie te panie co to nie są feministkami bo je to obrzydza, wolą żyć w świecie, w którym pomiędzy dwoma płciami musi być odwieczna walka, ponieważ pochodzimy z dwóch planet.
Kinga: Naprawdę nie mogę uwierzyć, że ktoś dojrzały emocjonalnie chce się w takie gierki bawić. Te ciągle obymślanie strategii i taktyk, jakby tu tę drugą stronę omamić, podporządkować sobie. Wielu mężczyzn (jak również kobiet) uwielbia oskarżać feministki o to, że wypowiedziały jakąś wojnę mężczyznom, co jest oczywiście zupełną bzdurą. Właśnie feministki chcą być dla swoich mężczyzn partnerkami, chcą grać z nimi w tym samym zespole. Wydaje mi się, że w takie patologiczne antagonistyczne postawy łatwiej popaść ludziom o ograniczonych i powierzchownych zainteresowaniach. Jeżeli jego interesuje tylko piłka nożna i piwo, a ją lody czekoladowe i buty, to rzeczywiście łatwiej im się zaangażować w taką wojnę podjazdową, bo nie mają wspólnej płaszczyzny porozumienia. Też to wmawianie kobietom i mężczyznom czym mają się interesować, a czym nie ma negatywny wpływ na późniejszą komunikację między płciami, bo utwierdza wszystkich w tym durnym przekonaniu, że jesteśmy tak od siebie różni, że potrzebujemy książek poradników i artykułów w gazetach, żeby nauczyć się jak się ze sobą nawzajem obchodzić. To  Z tym starają się walczyć feministki, i jest to naprawdę walka toczona dla dobra ogółu.

Basia: Czyli zgadzamy się w tych kwestiach z autorką, a co ci się nie podobało?

Kinga: Ja z Iwasiów nie zgadzam się w jej wojnie z kulturą popularną. Oczywiście są różne jej aspekty, które mi się nie podobają, ale ogólnie nie wylewałabym dziecka z kąpiela. Iwasiów mówi "Uważam jednak, że feminizm dziś ma przez romanse z popularną wiele do stracenia, mniej do zyskania." Ja uważam, że to nieprawda. Oczywiście Iwasiów wychodzi z pozycji akademickiej, feminizm jest dla niej niejako dziedziną naukową. Ja mam podejście pragmatyczne i chcę zmieniać świat (tak, jeszcze nie wyrosłam). I żeby zmieniać świat, trzeba do tego świata dotrzeć i przemówić do niego jego językiem. Inna sprawa, że mi jest bardzo trudno podzielić produkcję kutluralną ludzkości na kulturą wysoką i kulturę popularną. To wszystko jest bardzo płynne i nie wiem jak można zrobić z tego dwa obozy. Dla mnie jest to bardziej spektrum. Oczywiście nie chcę też degradacji kultury wysokiej i zgadzam się z Iwasiów, że wysiłek intelektualny potrzebny do obcowania z wyższą kulturą jest ważną wartością, ale ja skupiłabym się na promowaniu przyjemności, którą taki wysiłek daje. Tak samo jak wysiłek fizyczny, wysiłek intelektualny może sprawiać zupełnie czystą, hedonistyczną wręcz przyjemność.

Basia: Zgadzam się, z drugiej strony rozumiem, że w podjeściu Iwasiów jest może trochę frustracji osoby, której studentki chcą omawiać na zajęciach "Dom nad rozlewiskiem" i mi się też wydaje, że trochę się poddajemy, widziałam takie różne akcje w obronie różnych poślednich romansów, bo lepiej żeby Polacy to czytali niż nic nie czytali, a ja sama nie wiem czy lepiej. Nie wiem, czy to jest tak, że się ewoluuje i zaczynasz od "Dom nad rozlewiskiem", a potem przechodzisz do "Reakcji"

Mi się z kolei nie podobały to, że niekiedy autorka obstająca za tym, żeby nie posługiwać się stereotypami sama się nimi posługuje, np. oceniając eleganckie panie w podróży służbowej, jako te, które nigdy by nie przyecztały jej powieści. A to nie jest tak. Sama taką panią z korporacji byłam, nie dlatego, że tak mi serce podpowiadało, tylko dlatego, że życie mnie zmusiło. Więc tu mi zabrakło w Indzie Iwasiów trochę wrażliwości i pokory.

Kinga: Tak, to też mnie uderzyło, bo warto zaznaczyć, że tę rozmowę prowadzę z tobą ze służbowego laptopa ze służbowego mieszkania, w którym chwilowo mieszkam, a w walizce mam ze sobą 'Na krótko', które czytam kursując między siedzibą główną mojej firmy w Szkocji, a jej oddziałem w Londynie. Oczywiście marzy mi się takie życie jak Ingi Iwasiów, ale nie tak mi się to wszystko potoczyło. Wydaje mi się, że Inga Iwasiów żyje w zupełnie innym od nas świecie. Zresztą sama to przyznaje i ciężko jej uwierzyć, że się może do nas swoją twórczość przebić. Ale niech się martwi, bo może.
Wracając jeszcze do tego, co mi się podobało, to oczywiście nasza idee fixe - kobiety w literaturze. Iwasiów nie mówi tu nic nowego, bo po co, skoro stare problemy cały czas aktualne i nierozwiązane. Męskie historie są uniwersalne, kobiece historie są kobiece. Bardzo podobał mi się ten cytat: 

"Krew porodu, krew menstruacyjna wywołuje uśmieszki politowania. Trudno nazwać tę krew tabu, przecież żyjemy w czasach reklam porodów i reklam tamponów, chyba nikt też nie kultywuje mitów o nieczystej naturze kobiety. Krew kobiet jest więc po prostu trywialna i niewarta poematów czy powieści. Inaczej niż męskie kace."


Oczywiście poruszyłyśmy tu tylko wycinek tematów omawianych przez Iwasiów, bo nie sposób omówić je wszystkie. Byśmy tu musiały sobie dwa dni dialogować, a przecież do pracy chodzić trzeba, więc może już zakończmy powtórzeniem, że nasze oficjalne stanowisko w sprawie Ingi Iwasiów jest takie, że ją lubimy.