Co jest bardziej miłe sercu bibliofila niż książka o książkach? Podobne
do tego jak Xzibit w Pimp My Ride instaluje ci drugi samochód w środku
pierwszego samochodu, bo wie jak bardzo kochasz samochody. Więc Alan Bennet wstawił ci książki w książkę. Wstawił tam też królowę
angielską, więc wszystko zapowiada się niezwykle przyjemnie.
Wyobraźcie sobie Królową, w zaawansowanym wieku, w którym się teraz
znajduje (no, może nieco mniej zaawansowanym, bo książka została wydana w 2007)
odkrywa nagle radość czytania i angażuje niejakiego Nelsona, aby pomógł jej
zdobywać książki poprowadził ją przez świat literatury. Tak, właśnie kimś takim
bym chciała być jak dorosnę. Czyimś osobistym doradcą literackim. A Królowa
jest bardzo przykładną uczennicą. Jej apetyt na książki jest nie do zaspokojenia.
Nie chce mówić o niczym innym jak tylko o książkach i torturuje poddanych co
chwila przepytując ich na temat tego autora lub tamtego tytułu. Dokładnie wiem,
jak to jest. Czasem moi znajomi krzyczą w desperacji: „Czy moglibyśmy
porozmawiać o czymś oprócz książek?!”. Na co ja zazwyczaj odpowiadam: „Dobrze. Zatem. Co dzisiaj jadłaś na
śniadanie?”.
Ratuje mnie tylko internet, gdzie są całe zastępy pokrewnych dusz
pochowanych po różnych literackich kątach.
Bennett pięknie opisuje jakie postępy robi czytelnik w miarę czytania,
jak każda lepsza książka ustawia poprzeczkę wyżej, aż w końcu jesteśmy gotowi
na najbardziej skomplikowane i ambitne dzieła. Oczywiście, to się nigdy stanie,
jeżeli nie wyjdzie się poza swoją ciepłą bezpieczną norkę książkową (pełną
nastoletnich wampirów czy innego Coelho).
Bennett również stawia hipotezę, że czytania musi w końcu doprowadzić do
pisania i wierzy w pewną wyższość pisania nad czytaniem, że jest to czynność
bardziej wysublimowana. Nie jestem pewna czy się z tym zgadzam. Moim zdaniem
trzeba mieć w sobie dużo samokontroli i skromności (brakuje mi obydwóch), żeby
być usatysfakcjonownym tylko czytanie i nie odczuwać tej napuszonej potrzeby
pisania.
Inną interesującą rzeczą w tej książce jest cała kwestia monarchii i
arystokracji. Nie zawsze pisanie o panujących monarchach uchodzi autorom na sucho.
A w Anglii obchodzą się z tymi wszystkimi błękitno-krwistymi jak z jajkiem, co
dla takiej mniej wychowanej w komunistycznej (a później post-komunistycznej)
Polsce jest dość absurdalne i śmieszno-smutne. W mojej poprzedniej pracy
przeszłam szkolenie w zwracaniu się w właściwy spsosób do różnych lordów, duków
i markizów. Wydawało mi się to trochę tragiczne i jak zobaczyłam jak nasz
dyrektor kłania się uniżenie jakiemuś Earlowi tego czy tamtego to naprawdę nie
mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że za chwilę jeszcze się rzuci na ziemie i
odsłoni brzuch jak szczeniak w geście poddaństwa. Przydałaby się tu jakaś rewolucja.
Co nie udało się w polskim tłumaczeniu to oddanie wieloznaczności tytułu. Common reader - oznacza osobę, która czyta tylko dla przyjemności, a nie w jakimś akademickim celu. Common oznacza też zwykłęog człowieka z plebsu (w odróżnieniu od arystokracji). Tak więc angielski tytuł "The Uncommon Reader" jest ciekawą grą słów.
Słyszałam o tej książce sporo dobrego :). To takie piękne uczucie, przeczytać coś, co nie jest o wiecznie pięknych wampirach albo celebryckich dywagacjach. Myślę, że do niektórych książek trzeba rzeczywiście dorosną, dochrapać się do pewnego czytelniczego poziomu i to się chyba zgadza :)
ReplyDeletePrzyjemny artykuł, gratulacje!
trzylinie.blogspot.com