Sunday 24 July 2016

Sadie Jones - The Uninvited Guests

Pewnego kwietniowego dnia 1912 roku Emerald Torrington kończy dwadzieścia lat. Jej rodzina znajduje się w finansowych opałach, ale na ten jeden dzień problemy zostają zapomniane i wszyscy mają się oddawać uciechom. W kuchni służba przygotowuje kolacje i tort, a goście już zmierzają. Emerald i jej rodzeństwo nie mają nic do roboty tylko siedzieć i czekać. Najmłodsza z trójki to Smudge, mała dziwaczka, która zazwyczaj wszyscy zostawiają w spokoju, szczególnie podczas tak ekscytującego dnia jak ten. Zatem Smudge postanawia, że jest to idealny dzień na wprowadzenie w życie swojego Wielkiego Przedsięwzięcia - największej psoty świata. Nie zdradzę za wielu tajemnic, jeśli powiem, że prawie wszystko idzie po jej myśli, bo zupełnie nikt nie sprawdza czym się Smudge zajmuje, jako że wszyscy mieszkańcy rezydencji zostają zaskoczeni nagłym przybyciem niespodziewanych, i raczej nieproszonych, gości. Są to pasażerowie pociągu, który wykoleił się w pobliżu, i których trzeba jakoś przenocować. Jest ich przynajmniej dwadzieścioro i, co gorsza, wszyscy z trzeciej klasy. Co za hańba dla przyzwoitego domu! Wśród całej tej hołoty, znajduje się tylko jeden dżentelmen, mieszkańcy rezydencji szybko go wyłuskują i zapraszają do uroczystości urodzinowych. 

Nazywa się on Charles Traversham-Beechers i w dodatku okazuje się być dawnym znajomym pani w domu. Po jej reakcji jednak należy wnosić, że jego obecność nie cieszy ją ani trochę bardziej niż obecność plebsu z trzeciej klasy. Nie martwcie się jeżeli podczas czytania nie możecie zapamiętać jego imienia. Bohaterowie książki też sobie z tym nie radzą. Ja w ogóle w tej książce miałam problem z bohaterami (aczkolwiek to może być kwestia moich własnych ułomności); wszyscy mi się mylili ze wszystkimi. Nie mogłam spamiętać, kto jest spokrewniony z kim, a kto jedynie zatrudniony, w pewnym momencie nawet wesoło poplątałam ludzi z psami i końmi. Wreszcie ich sobie poukładałam, akurat gdy gdy fabuła zaczęła się robić trochę gotycko-mroczna. Przybycie tej małej armii obdartusów zmienia atmosferę, bardzo delikatnie i nie wiadomo kiedyś miły sen, zmienia się w niepokojący koszmar.


Angielska pogoda, oczywiście, zawsze usłużnie wysyła na takie okazję chmury i ulewę. Jest prawdą powszechnie znaną, że książce z niepokojącym zwrotem akcji brakuje do szczęścia tylko burzy. 

Jak w klasycznej sztuce teatralnej całość rozgrywa się w ciągu jednej doby. Bohaterowie włączają się w grę, w którą wcale nie mieli zamiaru grać. Zamiast niewinnej rozrywki, dowiadują się o sobie rzeczy, których nie chcieli wiedzieć i nie podejrzewali. 
Ach, a nie zapominajmy o Smudge i jej Wielkim Przedsięwzięciu! Czyżbyśmy zapomnieli o Smudge jak wszyscy inni?

"Nieproszeni goście" to nie jest książka szczególnie głęboka lub zapadająca w pamięć, ale idealnie nadaje się na deszczowy długi weekend. Mamy tu edwardiańskie czasy, tajemniczych gości, stare domostwo, tajemnice rodzinne i dobrą burzę.