Wednesday 21 May 2014

Ben Okri - Droga bez dna

Ta książka mnie niemal złamała i zjadła. Po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron poszłam spać i śniłam, że gonię antylopę ze złamanym rogiem, a sama jestem ścigana przez dzika wymazanego krwią i mówiącego ludzkim głosem. Był w tym wszystkim też latający dywan.

Tak naprawdę to ja wcale nie lubię realizmu magicznego, ale tę książkę nic to nie obchodziło. Karmiła mnie tym, czy tego chciałam czy nie. I w końcu mnie poniosła ze sobą. Pod koniec czytałam o mężczyźnie, który przespał dwa miesiące i nie widziałam w tym nic dziwnego. Dopiero później myślę sobie, chwila, moment, ludzie nie mogą spać non stop przez dwa miesiące! Przecież muszą jeść i pić i w ogóle!


Jak każda inna książka z nurtu magicznego realizmu 'Droga bez dna' jest cykliczno-eliptyczna. Postacie powtarzają niekończące się cykle śmierci i odrodzenia. Wydaje się, że takie zabiegi pasują jak ulał do literatury Afryki i Ameryki Łacińskiej, bo dobrze oddają beznadzieję i desperację wynikającą z biedy, odzwierciadlają sytuację tych młodych państw, które co by nie robiły to zdają się ciągle wracać do punktu wyjścia. Jest to niekończąca się walka tych samych odwiecznych sił, która zawsze ostatecznie kończy się remisem.

I to właśnie tę historię Azaro, dziecko duchów, nam opowiada. To dziecko, które nie chce zostać na Ziemi i tęskni za śmiercią. Ciągle walczy z pokusą dołączenia do swoich towarzyszy ze świata duchów. Jedyne, co go trzyma na tym padole łez to miłość matki i zajmie mu całe 500 stron, żeby nabrać wreszcie apetytu na życie, nawet w tej smutnej postkolonialnej rzeczywistości.

Ta powieść jest pełna symbolizmu, czego oczywiście można się było spodziewać, ale jest tam też humor, trochę politycznej satyry i barwne postacie jak niezwyciężona właścicielka baru, Madame Koto. Jest to książka pięknie napisana i hipnotyzująca. Jest tragiczna i druzgocąca. I tak, mogłaby być ze 200 stron krótsza ale czytałam ją z przyjemnością, nawet wtedy gdy później czułam się zupełnie wypruta i zaczynały mi się zwidywać różne rzeczy. Chciałam żeby się skończyła i żeby się nigdy nie kończyła.

Zdaję sobie sprawę, że jest to trudna książka i taka co czytelników ostro dzieli. I nie obrażę się jeśli jej nie pokochacie. Nie obrażę się nawet jeśli ją znienawidzicie. Ta książka jest moja, moja, moja i jestem o nią zazdrosna i nie chcę żeby nikt inny ją kochał.
Jedyne co mnie powstrzymało przed daniem jej maksymalnej ilości gwiazdek to to, że nie wiem czy miałabym siłę przeczytać ja jeszcze raz. Mogłabym od takiego doświadczenia oszaleć.

Friday 16 May 2014

John Cheever - Miłosna Ballada

Wieść na internetach się niesie, że John Cheever jest właściwie bogiem, jeśli chodzi o opowiadania, więc gdy znalazłam to na półce w domu rodzinnym podczas którejś wizyt, to oczywiście zagrabiłam i postanowiłam się zapoznać.

Jest to zbiorek sześciu opowiadań (Włamywacz z Shady Hill, Miłosna ballada, Państwo Hartley, Chłopiec w Rzymie, Brimmer, Miasto pogrzebanych nadziei), które zostały wybrane ze zbiorów Cheevera wydanych w latach 50. i 60.

Po przeczytaniu pierwszego byłam trochę zagubiona. Ja tu oczekiwałam nie wiadomo jakich fajerwerków, a tu taka ledwo ciepła jajecznica. Pomyślałam sobie, że najwyraźniej z opowiadaniami jest mi nie po drodze. Ale w końcu, w miarę czytania, dotarło do mnie o co w tych opowiadaniach Cheevera chodzi.

Cheever pisze o klasie średniej - aspirującej. W każdej historii bierze tych ciężko pracujących, porządnych ludzi i każe im zmierzyć się z ich największym strachem - obawą przed upadkiem moralnym, przed wypadnięciem ze społecznego mainstreamu.

Johnny Hake z Włamywacza z Shady Hill znajduje się nagle w tarapatach finansowych, przez co postanawia zwinąć coś z domu bogatego znajomego. I wtedy w swoim własnym mniemaniu stacza się na dno.

W 'Miłosnej balladzie' mamy kobietę w stylu głównej bohaterki Śniadania u Tiffany'ego, której główny bohater opowiadania próbuje unikać, żeby go przypadkiem nie zaraziła tą cała śmiercią, chorobą, rują i poróbstwem, które ją otacza.

'Państwo Hartley' to moje ulubione opowiadanie w tym zbiorku ze względu na swoje zakończenie, które daje czytelnikowi po pysku zupełnie z zaskoczenia. To historia pana i pani Hartley, którzy bardzo się starają uchodzić za porządną i normalną rodzinę.

W zbiorku znajdziecie też cyniczną odę do Nowego Jorku pt. 'Miasto pogrzebanych nadziei'.

Będę czytać więcej Cheevera, bo bardzo mi się podoba jak kopie on tych wszystkich dobrych i porządnych ludzi dokładnie tam gdzie boli. A jeżeli i Wy lubicie ponaigrywać się z tych pięknych jak z obrazka amerykańskich rodzin z lat 50., to polecam.

Sunday 4 May 2014

Claudia Piñeiro - Tuya

Na kilku pierwszych stronach tej ksiażki patrzymy jak Inés, bohaterka i narratorka (na pół etatu) odkrywa, że jej mąż ją zdradza, a następnie jest świadkiem tego jak przypadkowo zabija on swoją kochankę.

Claudia Piñeiro się nie opieprza. Rozpoczyna z przytupem, a potem napięcie już tylko rośnie. Nie zostawia czytelnikowi czasu na nabranie powietrza. 'Tuya' (czyli 'Twoja') to jazda kolejką górską bez trzymanki. W górę, w dół, w prawo, w lewo, szybciej i szybciej. I nagle, zanim się zorientujesz, jedyne 170 stron później, koniec przejażdżki.

Główną naszą towarzyszką w tej podróży jest oczywiście Inés, przeświadczona o własnej nieomylności i życiowej wyższości gadatliwa narratorka. To taki typ, której peplaniny musimy czasem wysłuchiwać na przystanku lub w kolejce do kasy w supermarkecie. Jest wyrachowana i ma obsesję na punkcie zachowywanie pozorów i tego 'co ludzie powiedzą'. Byłaby szalenie nudna, gdyby nie to, że znalazła się w tej skomplikowanej sytuacji związanej z niewiernością, obsesją i morderstwem.Odczuwałam perwersyjną przyjemność patrząc na to jak próbuje zachować twarz, podczas gdy cały jej świat rozpada się na kawałki, a mimo to jedyne na czym jej zależy to udawać, że nic się zmieniło. Gdy znajduje pierwszy dowód na zdradę męża mówi:

"Instynktownie chciałam mu to rzucić w twarz, powiedzieć - Co to ma być, ty złamasie?!
Na szczęście, zamiast tego postanowiłam policzyć do dziesięciu, wziąć głęboki oddech i nie robić zupełnie nic."

Przez całą książkę Inés robi bardzo dużo, żeby nie robić nic. W końcu jej rozumowanie zaczyna przybierać cechy psychopatyczne i wszystko zaczyna się powoli wymykać spod kontroli. Przypominała mi wtedy Juana Pablo Castel z Tunelu - powieści innego argentyńskiego pisarza - Ernesta Sabato.

"Najważniejsze to być czujnym, upewnić się, że związek się nie rozwijał. Zaczęłam więc przeglądać jego kieszenie, otwierać pocztę, sprawdzać kalendarz, podsłuchiwać rozmowy telefoniczne z drugiego aparatu. Takie rzeczy, która każda kobieta w mojej sytuacji by zrobiła."

Nie, kochanie. Kompletnie ci odbiło. Uważa, że zna swojego męża lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego że zna jego zwyczaje i różne błahostki, którego irytują. Ale jednak w jej narracji nie staje się on trójwymiarową osobą. Jest tylko taką postacią-mężem bez żadnej konkretnej ludzkiej formy. Trudno sobie nawet wyobrazić, że Inés go kocha, bo wydaje się odarta z jakichkolwiek uczuć, a jedynym motorem jej działania jest instynkt samozachowawczy.

Prawdziwą ofiarą w tej historii jest Lali, szesnastoletnia córka Inés i Ernesto. Przemyka się gdzieś na marginesach opowieści swojej matki i poznajemy ją poprzez rozmowy które prowadzi z przyjaciółmi i z nieznajomymi. I nawet wtedy dowiadujemy się więcej z rzeczy które pomija, niż z tych które mówi. I w miarę szybko orientujemy się, że Lali jest w ciąży - fakt który zupełnie umknął uwadze jej matki, skoncentrowanej na zacieraniu śladów zbrodni swojego męża.


Tuya udaje kryminał, ale tak naprawdę to taki literacki klasyk na temat upadku klasy średniej (na przykładzie jednej rodziny). Już tyle zostało powiedziane i napisane na ten temat, że trudno tu jakąś Amerykę odkryć i chociaż ten portret nie jest szczególnie oryginalny, to jest wierny. Fabuła porządna i wciągająca, ale ta nowelka wydaje się trochę napisana naprędce. Wolałabym, żeby Piñeiro trochę zwolniła i trochę to wszystko podusiła na wolnym ogniu. To była dobra lektura, ale trochę frustrująca ze względu na swoją lakoniczność. Jedno jest pewne, Piñeiro to nie jest kolejna autorka kryminałów odciśnięta z tej samej matrycy co tysiąc innych.

Friday 2 May 2014

David Mitchell - Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta

David Mitchell i ja nie znaliśmy się do tej pory. Wiedziałam, że napisał coś o chmurach czy snach, ale nic poza tym. Jednak angielskie wydanie w hardbacku tej książki miało tak piękną okładkę, że zapragnęłam ją przeczytać. Później oczywiście wyszedł paperback z klasyczną kobietą bez głowy (o co chodzi z tymi kobietami bez głowy?!) powielony zresztą przez polskie wydawnictwo.

Jest to książka o Jacobie de Zoet, urzędniku który w 1799 przyjeżdża na Dejimę, sztuczną wyspę niedaleko Nagasaki, która jest jedynym miejscem kontaktu między Japonią i resztą świata. Jest to również książka i kapitanie angielskiego statku, świątyni w górach i tajemnym kulcie religijnym. Jest to też książka o Orito, japońskiej położnej z poparzoną twarzą, ale w której mimo tego wszyscy męscy i mężni bohaterowie tej książki zakochują się natychmiast. Jest to książka o tylu rzeczach na tyle różnych sposobów, że trudno jest mi napisać coś zwięźle na temat fabuły.

Nie da się ukryć, że Mitchell ma niezwykle rozbuchaną wyobraźnię (i cierpliwość do sprawdzania detali historycznych) i rozmach tej książki zrobił na mnie wrażenie. Dla mnie to kwintesencja tego co angielscy książkowi marketingowcy nazywają 'tour de force' (inna sprawa, że oni tak nazywają co drugą książkę). Napisanie tej książki musiało być niesłychanym przedsięwzięciem i nie wiem, czy zwykli śmiertelnicy, jak ty i ja, są w stanie nadążyć za Mitchellem, gdy skacze on jak pchła.

Pierwszy rozdział był naprawdę wspaniały i obiecywał porządną powieść historyczną. Później jednak wszystko zostało postawione na głowie i znaleźliśmy się w japońskiej świątyni, jakby wyjętej z jakiegoś bestellera sprzedawanego strudzonym podróżnym na lotniskach. Wszystko tam było tajemnicze, romantyczne i trochę głupiutkie. Myślałam sobie: "No wiesz, co, David! Wiem, że pisarzom się wydaje, że w środku książki to można sobie pofolgować, ale nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz?"

David wziął sobie moją radę do serca, porzucił wątek świątyni i zawrócił do Jacoba de Zoet, kiedy już właściwie zapomniałam, że jego miał mnie obchodzić. Potem pojawia się jeszcze epizod ze statkiem angielskim i jego kapitanem, któremu dokucza podagra, a potem na epilog wracamy ponownie do Jacoba, bo Mitchell jest przekonany, że nie będziemy mogli spać, jeśli się nie dowiemy co było dalej. Jeśli chodzi o epilogi, to ten był równie niepotrzebny co epilog ostatniej części Harry'ego Pottera.

Nie wiem jak ocenić tę książkę. Czyta się ją lekko, nawet jeśli Mitchell ma najdziwniejszy na świecie styl pisarski. Jezu drogi, jak on uwielbia wielokropki... Są wszędzie... Czasem tylko po to, żeby zaznaczyć, że dużo rzeczy dzieje się naraz... wyjrzała przez okno... Tak jakbyśmy nie wiedzieli, że dużo rzeczy może się dziać jednocześnie... pralka rozpoczęła wirowanie... A na stronie 383 angielskiego wydania Mitchell użył wielokropka 21 razy... Słyszę budzik współlokatora, ale on chyba go nie słyszy...

Wydaje mi się, że było po prostu trochę za dużo wszystkiego w tej książce i to się wszystko jakby nawzajem anulowało. Co ja właściwie miałam zrozumieć z tej powieści? Czy była tam jakaś teza, jakaś myśl przewodnia?


Nie zrozumcie mnie źle. Dobrze się bawiłam czytając tę książkę, nawet te kawałki o świątyni, ale myślę że wyobraźnię Mitchella można by zaprząc do jakiejś lepszej sprawy... Ktoś spuścił wodę w toalecie...