Saturday 29 March 2014

Ben Aaronovitch - Rzeki Londynu

Rzeki Londynu to tzw. urban fantasy, więc można było założyć, że fabuła jest wartka. W końcu powieści gatunkowe fabułą stoją. Ale jednak wydaje się, że autor o fabule niemal zapomniał.

Blurb okładkowy obiecywal, że będzie to coś w stylu doroślejszego Harry'ego Pottera, ale jak to bywa z tymi blurbowymi obiecankami, nie do końca wyszło. Fabuła nie jest na tyle zwarta i zdyscplinowana, żeby ją porównywać z Harrym Potterem. Świat przedstawiony nie jest przedstawiony z takim szczegółami jak u Rowling. Wydaje się, że na tych 400 stronach autorowi udało się tylko ogólnie naszkicować wszystko. Pokazał nam trochę magii, dał do zrozumienia, że istnieje cały niesamowity świat, o którym nie mamy pojęcia, tuż pod naszym nosem ale zatrzasnął nam drzwi omal nie przytrzaskując owego nosa, gdy jako czytelnicy chcieliśmy się dowiedzieć coś więcej.


Ze wszystkich postaci, tylko dwie naprawdę osiągają pełną dojrzałość literacką, reszta to zarodki.
Pierwszą z tych postaci jest narrator, Peter Grant, młody posterunkowy, który pewnego dnia widzi ducha i od tego momentu już nic nie jest takie samo. Warto wspomnieć, że Peter Grant jest jak to Anglicy ujmują mixed-race (a jak to Polacy ujmują - mulatem, ale na Boga to słowo pochodzi od muła - bezpłodnej mieszanki konia z osłem, więc może jednak nie nazywajmy tak ludzi), więc najwyraźniej w wydawnictwie książki nie przeczytali.

Peter Grant, po swojej paranormalnej przygodzie zostaje przeniesiony do specjalnej jednostki ds. magii. I bardzo jest wdzięczny, bo na skutek braku innych talentów był już na drodze do zostania profesjonalnym przekładaczem papierów z jednej strony biurka na drugą w biurokratycznej jednostce ds. postępów w śledztwie.

Zazwyczaj nie podkochuję się w fikcyjnych bohaterach, ale dla Granta zrobiłam wyjątek. Był on taki mądry, fajny, trochę nerd, trochę bohater, coś jak Spiderman, a w dodatku nadałam mu fizjonomię kanadyjskiego rapera Drake'a. (Drake to bardzo ujmujący raper z Toronto, jak sam raz zażartował - Kanada to takie dziwne miejsce, gdzie raperzy są uprzejmi, a burmistrze palą crack - odnosząc się do skandalu z Bobem Fordem).

Drugi bohater tej książki potraktowany z należytą uwagą i czułością przez Aaronovitcha to sam Londyn. Przeszłośc i teraźniejszość, wszystkie smaki i zapachy - oto Londyn jakim on jest naprawdę. Rozpoznałam w nim miasto, w którym mieszkam (pomijając oczywiście wampiry, duchy i bogów rzek).

Mimo wszystkich braków, które wymieniłam wyżej, poleciłabym Rzeki Londynu. Może nawet przeczytam kolejne części. Głównie dlatego, że naprawdę strasznie się kocham w Drake'u.


Wednesday 19 March 2014

Giles Milton - Muszkatołowa wojna Nathaniela

Były kiedyś czasy, w których mordowano się o gałkę muszkatołową. Wyobraźcie sobie! Nudną, śmierdzącą gałkę muszkatołową. Żeby jeszcze to było chilli, cynamon albo oregano. Na liście rzeczy za które mogłabym umrzeć gałka muszkatołowa znajduje się na samym dole, zaraz obok flaków.

Niemniej jednak, Anglicy, Holendrzy i Portugalczy w siedemnastym wieku tłukli się o dostęp do tej gałki muszkatołowej niemożebnie. Gałka taka nie tylko skutecznie maskowała smak i zapach nadpsutego mięsa (co było ważne zanim wynaleziono lodówki), ale też leczyła wszystko od dżumy po impotencję. W XVII wieku gałka muszkatołowa była na wagę złotą. Kto wie, może kiedyś ludzie się śmiać z tych wszystkich wojen o dostęp do złóż ropy.


Co ciekawe, muszkatołowiec rósł tylko na kilku odległych wyspach, które dzisiaj znajdują się na terytorium Indonezji i najwyraźniej przez dwieście lat nikt nie wpadł na pomysł, żeby zgarnąć trochę nasion i zasadzić je gdzie indziej. Tak więc Anglicy z Holendrami tłukli się o te wysepki Banda szalenie. Wyspeki, które warto zauważyć, poza drzewami muszkatołowca nie miały nic więcej do zaoferowania. Oczywiście, Giles Milton współczuje biednym tubylcom, którzy dostawali niewiele za gałkę muszkatołową, która później na rynkach europejskich sprzedawana była za astronomiczne pieniądze. Ale myślę sobie, że tubylcy też myśleli, że nabijają Europejczyków w butelkę sprzedając im tony bezużytecznej gałki muszkatołowej i dostając w zamian noże, narzędzia i ubrania. Pewnie sobie myśleli: "Co ty robisz z całą tą gałką muszkatołową, szalony biały człowieku?"

W skrócie, konkluzja tej książki jest taka, że dzięki gałce muszkatołowej Nowy Jork nazywa się Nowy Jork, a nie Nowy Amsterdam, a międzynarodowym językiem jest angielski, a nie holenderski. Jeżeli chcecie wiedziec co ma piernik do wiatraka (wiatraki są w Holandii, a do piernika potrzebna jest gałka muszkatołowa), to przeczytajcie książkę.* Dowiecie się z niej też, że Anglicy są dobrzy, a Holendrzy źli (nie wiadomo do końca dlaczego, ale wygląda na to, że Anglicy zajmują się piractwem w bardziej dżentelmeński sposób, czy coś.) Oprócz tego, ten cały Nathaniel pojawia się dopiero pod koniec książki, nie za wiele robi, po czym umiera. Ale dobrze się prezentuje w tytule (po angielsku jest nawet aliteracja, bo tytuł brzmi 'Nathaniel's Nutmeg').

Jest to książka dla ludzi, którzy chcą wiedzieć jak można było cokolwiek znaleźć przed wynalezieniem Google Maps i jak dziwnie było, gdy czasem informacja wędrowała z jednego miejsca w drugie przez dwa lata, a nie dwie setne sekundy. Ludzie to mieli kiedyś cierpliwość!

* - Już w wieku lat 6 dokonałam niezwykłego odkrycia, że jest to powiedzenie zupełnie idiotyczne, bo jak tłumaczyłam wszystkim zainteresowanym, w wiatraku miele się mąke, z której robi się pierniki póżniej, więc bez wiatraków nie byłoby pierników i to ma właśnie piernik do wiatraka. Chyba pierwszy raz wtedy zwątpiłam w ludzkość, która mogła wymyślić tak głupie powiedzenie i powtarzać je przez stulecia.

Monday 10 March 2014

Jennifer Egan - Zanim dopadnie nas czas

Im jestem starsza tym bardziej cyniczna i rzadziej zdarza mi się zachwycić książką tak zupełnie bezkrytycznie. Zachłysnąć tak wręcz. Ostatni raz tak się ekscytowałam książką jakby to Jezus ponownie zstąpił na Ziemię przy okazji czytania 'Evening is the Whole Day', a było to już naprawdę jakiś czas temu. Może jestem zblazowana, a może czytam nie te książki.

Na szczęście raz na jakiś czas trafia mi się książka jak ta którą tu będę recenzować, która wybija mnie z tego marazmu i udowadnia, że jeszcze mnie stać na dziecięcy zachwyt.

Inną rzeczą, którą ta książka udowadnia to to, że można wydać bestsellerowy zbiór opowiadań, pod warunkiem, że uda się, że to powieść. Czytelnicy to kupią. Opowiadania wydają się idealnie wpasowywać w nasze zabiegane życia i deficyt uwagi. Jednak z jakiegoś powodu spychane są one na obrzeża świata literackiego. Za opowiadaniami już tylko poezja. Uprzedzenie zupełnie niewytłumaczalne, bo jak widać odpowiednio opakowane opowiadania (piękna aliteracja) mogą się sprzedawać jak świeże bułeczki. Bo 'Zanim dopadnie nas czas' to tak naprawdę zbiór luźno powiązanych epizodów, które mogłyby być (i zresztą były) opublikowane indywidualnie.

Urok tej książki polega na tym jak opowiada o upływie czasu i o starzeniu się. O tym jak ludzie z głównych bohaterów stają się jakimiś trzecioplanowymi postaciami, którym poświęca się co najwyżej dwie linijki. Wszyscy wiemy, że taka jest kolej rzeczy, ale wolimy o tym nie myśleć.
Egan opowiada o nieuniknionym w delikatny sposób przez co jest to książka melancholijna i słodko-gorzka.

Jest to również książka o rock'n'rollu, bo muzyka, jak wiadomo, jest jedną z tych rzeczy, które były lepsze gdy byliśmy młodsi. Oczywiście 'teraz' muzyka to już nie to samo co 'kiedyś'.

Nie ważne  ile sukcesów ma postać na koncie, w końcu i tak zostanie zepchnięta na drugi tor, gdzie będzie głównie rozpamiętywać minione chwile. To jest 'morał' tej książki. Ale mimo wszystko nie pozostawia nas bez nadziei. Egan używa prześlicznej metafory pauz w rockowych piosenkach. Gdy już myślisz, że piosenka się skończyła to wraca ona nagle na swoje ostatnie kilka triumfalnych sekund.

Spotkałam się z kilkoma negatywnymi recenzjami 'Zanim dopadnie nas czas' i chociaż rozumiem zarzuty, to jednak dla mnie ta książka to, to. Była tak boleśnie prawdziwa, że mogę tylko wzdychać z dwóch powodów:
a) wszyscy umrzemy
b) nigdy nie uda mi się napisać czegoś tak fajnego

Czas to zbir, a życie to dziwka, co?*

*- Oryginalny tytuł tej książki to 'A Visit from the Goon Squad', czyli 'Wizyta bandy zbirów'. Tytuł odnosi się do jednego zdania w książce, w którym to czas jest nazwany zbirem.



Sunday 9 March 2014

Nathalie Abi-Ezzi - A Girl Made of Dust

Basia ostatnio przy okazji recenzowania 'Człowieka śmiechu' wspomniała o narratorach dziecięcych, dając do zrozumienia, że używając dziecka do opowiedzenia historii można ogłosić jakiś ważny banał i ujdzie to na sucho.

Zgadzam się z tym, ale oczywiście trzeba bardzo uważać. Dziecięcy narratorzy to ciężki kawałek chleba, i jeżeli potrzebni oni są autorowi tylko po to, żeby ogłosić, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie i że wszyscy umrzemy, to lepiej żeby dał sobie spokój, bo koszmarnych książek z dziecięcymi narratorami jest już i tak za dużo.

Główny problem z dziecięcymi narratorami jest taki, że ten głos musi być autentyczny, czytelnik musi wierzyć, że historię opowiada 8-letnie dziecko. Ale jednocześnie oczywiście nie chcemy mieć wrażenia, że książka została napisana przez 8-letnie dziecko. I tu właśnie jest, że tak powiem, pies pogrzebany. Książka musi być opowiedziana przez dziecko, ale napisana przez dorosłego.
Wielu autorów uważa, że należy pisać krótkimi prostymi zdaniami i wszystko trochę upraszczać i zgłupiać et voila!

Oczywiście nie o to chodzi, mili Państwo i spieszę donieść, że Nathalie Abi-Ezzi nie wpadła w tę pułapkę. Jej styl w tej książce jest wyszukany, ale w żaden sposób nie narusza autentyczności jej ośmioletniej narratorki, Ruby. Dzieje się tak dlatego, że Abi-Ezzi udało się uchwycić świat takim jakim on jest widziany oczami dziecka. Świat rzeczywisty oddziela od iluzji i fantazji dość cienka linia, a porządek przyczynowo-skutkowy jest często monstrualnie zaburzony.

Rzeczywistość, z którą przyszło się zmierzyć Rubie jest wyjątkowo trudna do zrozumienia, bo jest to rzeczywistość wojny domowej, tej najdziwniejszej ze wszystkich wojnej, w której nigdy nie ma prawdziwych zwycięzców. Ruba próbuje na swój dziecięcy sposób ocalić swoją rodzinę, która powoli dezintegruje się podczas wojny domowej w Libanie. Ojciec przestał się odzywać do kogokolwiek i całymi dniami siedzi w fotelu, wpatrując się w nie wiadomo co w milczącym otępieniu. Matka sprząta i gotuje, sprząta i gotuje, jakby bojąc się, że jeżeli na chwilę przestanie to jej życie rozsypie się w pył. Brat skrywa tajemnice.

'A Girl Made of Dust' to naprawdę piękna historia, która ciekawie analizuje szaleństwo wojny domowej. Główne pytanie, które wydaje się stawiać to to czy można (i czy powinno się) próbować prowadzić 'normalne' życie, gdy świat wokół ciebie staje na głowie i rozpada się. Powieść poetycka i efemeryczna polecana fanom poetyckości i efemeryczności.

Sunday 2 March 2014

Mohsin Hamid - Moth Smoke

Zacznę od historii na pierwszy rzut oka niezwiązanej z tematem. Otóż, może już słyszeliście, jakiś czas temu Szczygieł recenzował w Dużym Formacie książkę Erika Larsona 'W ogrodzie bestii'. Samej książki nie mógł się nachwalić, lecz okładkę skomentował w taki ujmujący sposób:

"No właśnie! Pewien typ czytelnika "W ogrodzie bestii" nie weźmie do ręki. Idealnie żenująca okładka, wstydziłbym się wyciągnąć ją w metrze. Z moją urodą człowieka, który sprzedaje kapustę na bazarze, ten produkt książkowy stworzyłby idealny związek estetyczny."

Mógłby to być kolejny głos wołającego na puszczy, lecz jako że Szczygieł to Szczygieł zdarzyło się coś niesłychanego. Sonia Draga zamówiła książce nową okładkę, poprosiła Szczygła o akceptację i pozwolenie na wykorzystanie cytatu z recenzji. Taki mały cud lutowy.


Żałuję, że nie jestem sławna jak Szczygieł, że ten blog ma tylko 50 fanów na fejsbuku (z czego większość to moi znajomi, których zmusiłam do polubienia strony stosując szantaż emocjonalny) i że moje wołanie na puszczy zostanie tylko wołaniem na puszczy. Ale, na boginie wszystkie dobrotliwe, dlaczego Sonia Draga okalecza w ten sposób książki tak wybitnego pisarza jakim jest Mohsin Hamid? To wygląda jakby zostało zrobione w Paincie przez czyjegoś dziadka na kursie obsługi Windowsa dla seniorów (z całym szacunkiem dla wszystkich doszkalających się dziadków .)

Książka, o której chcę w tej notce opowiedzieć nie została wydana po polsku i zaczynam myśleć, że może to i lepiej. Aczkolwiek brytyjska okładka też pozostawia trochę do życzenia. Głównie z tego powodu, że jest myląca. Na pierwszy rzut oka wydaje nam się, że jest to para zakochanych wyciągających do siebie ręce na tle zachodzącego słońca. Większość ambitnych czytelników już traci zainteresowanie i idzie gdzieś indziej, a należy się przyjrzeć z bliska, żeby zauważyć, że para ma raczej zblazowane miny i wcale nie wyciągają do siebie rąk w romantycznym geście, tylko podają sobie jointa. I to już reprezentuje książkę o wiele lepiej. Jest to powieść o Pakistanie lat 90-tych. O tych, którzy dzięki korupcji i znajomościom znaleźli się nagle na szczycie łańcucha pokarmowego, i całej reszcie, która odpadła w eliminacjach. Jest to również powieść o seksie, narkotykach i klimatyzacji.

Książkę otwiera scena w celi więziennej, a już w następnym rozdziale czytelnik jest poproszony o zajęcie pozycji sędziego w procesie, który ma się rozpocząć. Drugoosobowa narracja w tym rozdziale daje nam do zrozumienia, że możemy oskarżonego skazać lub uniewinnić. I jak wielu innych przepracowanych sędziów nie mieliśmy czasu przejrzeć akt i teraz mamy nadzieję, że zeznania świadków wystarczą do podjęcia decyzji. Dopiero w trzecim rozdziale poznajemy osoby dramatu - bajecznie bogatego Orzi i jego piękną, świeżo poślubioną żonę Mumtaz, jak również ich biednego, nieżonatego przyjaciela, z którym Orzi na nowo nawiązał kontakt po powrocie z USA. W ten oto sposób tworzy się niebezpieczny trójkąt i wiadomo, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Jorge Luis Borges powiedział raz (w wywiadzie dla Paris Review):

"Uważam, że najlepsze metafory są zawsze takie same [...] porównujesz czas do drogi, śmierć do snu, życie do marzeń sennych, i to są wielkie metafory literackie, ponieważ odnoszą się do czegoś podstawowego."

Hamid idzie tym tropem i używa pozornie oklepanej metafory ćmy i świeczki na ukazanie tendencji autodestrukcyjnych. Ale robi to naprawdę pięknie. Ćmom, jak wyczytałam na internetach, miesza się zupełnie w głowach od różnych sztucznych źródeł światła, jak żarówek lub świeczek i gdy próbują skorygować trajektorię swojego lotu, to zapętlają się jeszcze bardziej i po spirali zbliżają się coraz bardziej do rzeczonego źródła światła sprowadzając na siebie zagładę.

W skrócie to właśnie czyni ta książka - orbituje wokół środka, a którym wiemy, że tam jest, ale jeszcze go nie dotknęliśmy. Tak więc ta metafora działa na poziomie strukturalnym książki, jak oczywiście również fabularnym, bo bohaterowie również jak te ćmy. A może i nawet cały Pakistan zmierza ruchem spiralnym ku samounicestwieniu?

Czytanie 'Moth Smoke' przypomina oglądanie jakiegoś koszmarnego wypadku drogowego, który nas odrzuca i fascynuje jednocześnie. Dym i swąd spalenizny przesiąka przez strony i z każdym rozdziałem coraz trudniej jest powiedzieć kto jest winny, a kto niewinny. I pod koniec może się okazać, że ława przysięgłych jednak nie jest w stanie wydać wyroku.

Hamid potrafi pisać, więc jak nie możecie po angielsku, to czytajcie już nawet po polsku w tych potwornych okładkach. Obłóżcie sobie w jakąś ładną gazetę albo coś.

A jak jesteśmy przy dziwnych decyzjach marketingowych wydawnictw, to chciałam Wam opowiedzieć taką anegdotkę. Mianowicie należę na facebooku do takiej grupy 'Polskie książki w UK'. Zapisałam się do niej, bo myślałam, że się będziemy tam wymieniać szlachetną literaturą w języku ojczystym, a przy okazji prowadzić dyskusje na różne ważkie tematy. Niestety jednak, nie kupiłam jeszcze żadnej książki na tej grupie, bo głównie tam kursuje badziew tak niesamowity, że wchodzę w kółko i nie mogę się napatrzeć. Już pal sześć Grocholę czy Szwaję, niech będzie, ale bezdyskusyjnie na stronie królują 'historie z życia wzięte' o tytułach w stylu 'porwana','okaleczona', 'skrzywdzona', 'oślepiona', 'sprzedana' (jak to ładnie ujęła moja koleżanka). Szczególnym powodzeniem cieszy się niejaka Cathy Glass, która wypluwa z siebie takie książki seriami - i wszystkie na faktach. Oprócz tego użytkowniczki często proszą o książki o tematyce arabskiej, oczywiście nie chcą sobie poczytać Naguiba Mahfouza, tylko chodzi o takie książki, w których krzywdzenia, okaleczania i porywania dokonują wcześniej dobrotliwi i zeuropeizowani arabscy mężczyźni. Dołóżmy do tego 50 twarzy Grey'a, którego triumfalny pochód też oczywiście się nie kończy i wniosek jest jasny - jest to grupa o silnie sado-masochistycznych tendencjach (zarówno w kwestii treści jak i formy). No ale. Anegdotka. W całym tym morzu chłamu co i rusz pojawiają się dwie książki, wystawiane za jakieś mikre funt pięćdziesiąt, bo już wszyscy w grupie się połapali, że to jakiś szajs. Są to: Umberto Eco - Cmentarz w Pradze oraz książki Alice Munro. Co te książki tam robią? Otóż bardzo łatwo to wyjaśnić. Wydawca, w przebłysku niesłychanego geniuszu handlowego postanowił opakować Eco i promować go jako popłuczyny po Cieniu wiatru Zafona, a z Alice Munro zrobić taką trochę kanadyjską Grocholę. I tak to czytelnik właściwy książki nie kupi (lub kupi zażenowany), a czytelnik niewłaściwy kupi a następnie poczuje się i zawiedziony i oszukany. Co za strategia!


UPDATE: Najwyraźniej ktoś z wydawnictwa Sonia Draga czyta mojego bloga i wziął sobie do serca, bo 'Moth Smoke' wyjdzie w 24 września 2014 w Polsce pod tytułem 'Jak ćma do płomienia'. I nawet okładka nie jest szczególnie okropna.


Warto też podkreślić, że mam już ponad 100 fanów na fejsbuku, więc właściwie jestem sławna.