Tuesday 21 January 2014

Drodzy koleżanki i koledzy humaniści

To będzie kolejny post z serii tych kontrowersyjnych i zjadliwych, po którym zapewne stracę połowę czytelników (którzy mi jeszcze pozostali po tym paszkwilu na temat wąchania książek).

Razem z Basią obiecałyśmy sobie, że w 2014 nie będziemy się kłócić z ludźmi na internetach. A jeżeli jednak nam się zdarzy to musimy za karę wrzucić pieniążek do słoika. Dochód z tych słoików (w moim niestety zebrały się już trzy funty, głównie przez ludzi, którzy nie chcą szczepić swoich dzieci) będzie przeznaczony na zakup książek dla dzieci z Afryki.

Zatem staram się nie kłócić i zamiast wrzucać komentarze ludziom, w których tłumaczę co sądzę o nich i o ich głupich poglądach, wyzłośliwiam się tu na blogu.

W dzisiejszym odcinku będzie o lenistwie i indolencji intelektualnej, którą (nie wiedzieć czemu) niektórzy lubią nazywać 'byciem humanistą'. Często się można spotkać z wypowiedziami, w których ludzie z podziwu godną beztroską oświadczają, że jakiegoś konceptu nie rozumieją i zrozumieć nigdy nie będą próbować, bo 'są humanistami'.

Chciałam powiedzieć, że nie o to chodzi w byciu humanistką. Nie wiem, czy ja jestem humanistką. Zawsze byłam ciekawa świata we wszystkich jego aspektach. I przez większość szkoły podstawowej i liceum skłaniałam się raz ku przedmiotom humanistycznym, raz ku przedmiotom ścisłym. Moje sukcesy w tych dziedzinach zależały bardziej od nauczyciela, który potrafił, lub nie, zainteresować przedmiotem i rozbudzić jakąś pasję. Bywały lata, gdy kochałam fizykę, w innych czasach wolałam biologię i język angielski. Ostatecznie skończyłam na studiach filologicznych, ale niemal przez przypadek, bo miała być biologia.

Co i rusz spotykam się z konceptami, których nie rozumiem, ale zazwyczaj wtedy dokonuję jakiejś, raczej heroicznej, próby ich zrozumienia. Czy chodzi tu o poluzowanie polityki pieniężnej czy nowe odkrycia dotyczące RNA. Różnie mi to idzie, ale zawsze próbuję i nigdy się byciem 'humanistką' nie zasłaniam. Wręcz przeciwnie! Czyżby ci wszyczy 'humaniści' i 'humanistki' z bożej łaski zapomnieli już lekcje historii (historia to przedmiot humanistyczny, więc wymówek nie ma), że główną dewizą renesansowych humanistów było: 'Nic co ludzkie nie jest mi obce'? To właśnie w moim byciu humanistką ma źródło to szalone pragnienie zrozumienia całego świata.

Na co dzień jednak humaniści, których spotykam to ci którzy podsuwają mi rachunek w restauracji, bo oni, hihi, są humanistami, więc dodać w głowie pięciu cyfr w żadnym wypadku nie będą w stanie. Albo ci wszyscy humaniści z blogów książkowych, którzy wypisują przeróżne monumentalne bzdury (chodzenie po tych polskich blogach książkowych to naprawdę czasem bardzo smutne zajęcie). I są na przykład fani literatury faktu, którzy w recenzjach narzekają na nadmiar faktów, albo że coś trzeba zrozumieć, że jakieś przypisy nie daj Boże. Albo też natykam się na takie piękne kawałki:

"[autor] [...], nawiązuje do różnych teorii socjologicznych, filozoficznych, porusza się jak ryba w wodzie w terminologii mechaniki kwantowej, ontologii materialnej, systemu metafizycznego, czy jeszcze innych tego typu, zupełnie dla mnie nie zrozumiałych pojęć. (Bo jak humanistka zrozumie nauki ścisłe i abstrakcyjne myślenie?!)."


Rozumiem, że pytanie retoryczne, ale pokuszę się odpowiedzieć, że za pomocą mózgu na przykład. Już pomijając w ogóle fakt, że filozofia i socjologia to dziedziny w dużej mierze humanistyczne. Najwyraźniej jednak bycie humanistą stało się jakąś honorową grupą inwalidzką, która zwalnia człowieka z myślenia.


Na koniec chciałam powiedzieć, że nie oto chodzi mi, żeby wszyscy pisali doktoraty z fizyki kwantowej i jednocześnie z postmodernizmu w literaturze. I wiadomo oczywiście, że skumulowana wiedza ludzka jest w tej chwili już tak ogromna, że nie da się jej indywidualnie ogarnąć, ale na Boga nie pobłażajmy tak sobie i nie używajmy 'humanistycznej' wymówki. Bo to właśnie z takich 'humanistów' się śmieją (i słusznie).

I jeszcze na zupełny koniec dodam, że to wszystko działa w drugą stronę. Utalentowany naukowiec też powinien znać ortografię, interpunkcję i powinien się umieć sprawnie komunikować. I jakby od czasu do czasu książkę przeczytał to też by mu nie zaszkodziło.

Ostatnio przyszedł do nas informatyk do pracy, żeby nadzorować nasze przejście z dyszących serwerów w szafie na chmurę i włączył się do naszej rozmowy na temat stulecia wybuchu I wojny światowej, mówiąc że to niesamowite, że już 100 lat minęło od pierwszej wojny światowej i że wczoraj właśnie był w telewizji jakiś dokument o Hitlerze. 

Monday 20 January 2014

Leila Aboulela - Arabska pieśń

Na początek porównajmy okładki polską i angielską. Tak jak z angielską się nie wstydziłam jeździć metrem, tak polska definitywnie stawia na kicz.

'Arabska pieśń' to kolejna saga rodzinna (rodziny z gatunku patriarchalnych) umieszczona w egzotycznej lokalizacji. Najwyraźniej czytelnicy kochają takie sagi. A przynajmniej kochają je wydawcy, bo wypuszczają nową co dwa tygodnie.

Książka rozpoczyna się rozpiską drzewa geneologicznego - nie wiadomo czemu, bo widnieją na niej jedynie dwa pokolenia - dwóch braci i ich dzieci. Komu potrzebne drzewko? Phi, ja jestem profesjonalistką. Takie drzewka to ja łykam przed śniadaniem. Przeczytałam Sto lat samotności i się nie pogubiłam, a było tam ze 12 pokoleń, 300 postaci i wszyscy nazywali się Jose Arcadio i Aureliano.

Do rzeczy. Powieść ta nie jest genialna, ale jest poprawna. Historia mnie wciągnęła, nawiązałam jakieś emocjonalne połączenie z bohaterami, wyrażałam stosowne oburzenie uciskiem kobiet i nauczyłam się kilku egzotycznie brzmiących słów, takich jak 'hoash' i 'saraya'.

Głównym problemem tej książki jest to, że tylko otarła się o powierzchnię wszystkich problemów i kwestii, które starała się poruszyć i ostatecznie troche rozczarowała. Była to pierwsza książka dziejąca się w Sudanie, którą przeczytałam. Cały ten dramat rodzinny rozgrywał się z sudańską walką o niepodległość w tle i miałam nadzieję dowiedzieć się trochę więcej o tym okresie i wszystkich zawirowaniach politycznych, ale niestety nadal musiałabym skonsultować się z Wikipedią, żeby cokolwiek sensownego móc na ten temat powiedzieć.

Kolejną zaprzepaszczoną szansą było, zdaje mi się, niewykorzystanie ciekawej analogii, bo sytuacja w której w pewnym momencie znajduje się Nur (jeden z bohaterów) jest taką sytuacją, w której znajduje się większość muzułmańskich kobiet (przynajmniej w tej książce). Aboulela jedynie raz napomknęła o tym, a potem najwyraźniej porzuciła ten pomysł. Było to ciekawe odwrócenie ról i można było ten koncept pogłębić, co dodałoby świeżości tej raczej sztampowej sadze rodzinnej.

Z drugiej strony, ciągłe porównania nowoczesnego Egiptu i zacofanego Sudanu i ciągłe ich kontrastowanie zaczęły mnie nudzić już w połowie książki.

Najmocniejszą stroną książki jest historia miłosna, opowiedziana subtelnie i niesentymentalnie, a przede wszystkim - autentycznie.

Moje zalecenia są takie: jeżeli wpadnie Wam w ręce 'Arabska pieśń' to można przeczytać, ale szczególnie jej szukać nie warto.

Tuesday 14 January 2014

Nie wąchaj książek

Piszę tę notkę, ponieważ mam po dziurki w nosie tego smętnego pierdolenia na internetach, o tym jak to ludzie książki wąchają i szelest kartek i inne dyrdymały.

Razem w zupełnej zgodzie, szczęściu i harmonii
Nie wiem czemu, ale istnieje jakaś taka frakcja ludzi, których strasznie boli istnienie ebooków. Bóg raczy wiedzieć, co im te ebooki zawiniły, ale wypisują tak niemożliwe głupoty przy każdej okazji, że myślę, że musiało to być coś poważnego.

Czytam więc, że jeden pan to najbardziej kocha książki wąchać i szelestu kartek słuchać i oglądać piękne okładki. To jest dla mnie dziwne, bo ja to najbardziej lubie książki czytać. No, ale co kto lubi.

Inna pani idzie dalej i mówi, że ebooki sa BEZCZESZCZENIEM papierowej książki. Bezczeszczeniem! Skarpetki opadają.

Tacy czytelnicy to są tyle warci, co ci chrześcijanie co się modlą do figurek Boga, a nie do Boga. To jest jakaś fetyszyzacja książki jako obiektu i niewiele ma z literaturą wspólnego. W książce najważniejsza jest treść, zawartość. Dziwi mnie, że w ogóle muszę to mówić, ale skoro połowa wielbicieli książek myśli, że należy je wąchać i się o nie ocierać, to może warto takie rzeczy przypomnieć.

Oczywiście wzrost popularności ebooków to złe wieści dla tradycyjnych księgarń, ale natura nie znosi próżni i może niedługo klubokawiarnioksięgarnie zastąpią nudne, wypełnione tandetą księgarnie typu Empik. To jest jedyny minus ebooków, który mi przychodzi do głowy. Jednak gdy czyta się te smutne komentarze, można odnieść wrażenie, że zbliża się apokalipsa.

Jak prawdziwy miłośnik czytania może się nie cieszyć z tego, co dzięki ebookom stało się możliwe:

- wydawnictwa digitalizują swoje katalogi i możemy przeczytać książki, których nakład dawno się skończył, a nie ma na nie wystarczającego popytu, żeby robić dodruki.

- wreszcie możemy przeczytać polskie klasyki, których nikt w Polsce nie podejmuje się wydawać (pomijając lektury), w dodatku możemy je przeczytać za darmo (lub niemal za darmo)

- wydawnictwa mogą wprowadzać serie tylko ebookowe z książkami, które są zbyt niszowe lub eksperymentalne, żeby się opłacało je wydawać na papierze

Nie wspominając nawet o łatwym i nieograniczonym dostępie do książek w innych językach.

Rzeczywiście, psiakrew, apokalipsa.

Jak widać lubię papierowe książki, nawet za bardzo.
Nie chcę tu powiedzieć, że nie lubię książek papierowych. Oczywiście, że lubię. Można sobie ustawić na półkach i od razu się robi przyjemniej w pokoju, ale to nie jest jakaś, cholera jasna, wojna, że trzeba sobie wybrać stronę i się tam okopać. Warto mieć ulubione książki w domu na półce, bo można je łatwo komuś pożyczyć, można też sobie zaglądać do nich w chwilach smutku i zwątpienia. Warto też mieć czytnik ebooków, żeby móc na wakacje wyjechać nie wioząc ze sobą całej walizki książek, żeby czytać na nim te 700-stronicowe książki w twardych oprawach, żeby sobie postawić na crosstrainerze na siłowni i jednocześnie czytać i ćwiczyć.

 A jeżeli jesteśmy przy fetyszyzacji książek, to mam jeszcze kilka słów do tych wszystkich co z oburzeniem mnie informują, że w książkach nie wolno zaginać rogów, ani po nich pisać, ani w ogóle nic (najpewniej wolno tylko postawić na półce i wąchać). No więc: nie wolno, jeżeli książka jest pożyczona. Jeżeli własna, i nie jest to cenny manuskrypt z XVI wieku, to można sobie z nią robić co się chce. Dla mnie najfajniejsze są te książki zaczytane i pełne różnych notatek na marginesach. Wtedy wiem, że ktoś z tą książką wszedł w jakiś dialog.

To tyle chciałam powiedzieć. Bo, serio, serio, kto do cholery rzeczywiście SŁUCHA szelestu kartek?

Monday 13 January 2014

S.F. Aaron & Wayne Whipple - Radio Boy Cronies

Dobry wieczór, witam w kolejnej części mojego projektu Projektu Gutenberg, w którym staram się przeczytać wszystkie książki dostępne za darmo na stronie Gutenberg Project. Zamierzam czytać je w kolejności alfabetycznej, jak również zamierzam żyć wiecznie, aby wykonać to zadanie.

Ta książeczka była o chłopcach i dziewczętach, którzy słuchają wykładów o Edisonie i tak się nimi ekscytują, że w inżynieryjnym amoku budują tamę, małą elektrownię i radio.

Co jest szczególnie interesujące w tej książce (wydanej w 1922) to to jak neutralna płciowo jest (albo używając aktualnie modnej terminologi 'dżenderowa'). Dziewczynki i chłopcy postanawiają zbudować radio i obu drużynom się to udaje. Dziewczynki dyskutują z chłopcami, kwestionują ich umiejętności lub wiedzę i często wygrywają. Chciałabym, żeby współcześni pisarze zrobili sobie notatki na ten temat, bo mam dość tych bezradnych bohaterek zainteresowanych jedynie tym co migocze na słońcu.

Książka też opowiada o Edisonie, ale jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej o Edisonie, to, podejrzewam, istnieją lepsze źródła.

Poza tym, ta powiastka nie ma szczególnej wartości literackiej. Troche zalatuję moralizatorstwem, a element komiczny występował jedynie w postaci grubej dziewczynki Skeets, która pojawiała się w narracji jedynie po to aby coś przewrócić lub o coś się potknąć. Zdarzyło jej się to chyba z 50 razy w ciągu tej historii i nie było to ani zabawne, ani sensowne.

Koniec końców - nieszczególnie dobrze napisana książka, której jednak prawie udaje się nie być rasistowską ani seksistowską.

Nie przełączajcie odbiorników - w następnym odcinku projektu Projektu Gutenberg będę mówić Alexandrze Aaronsohnie i jego książce: 'Z Turkami w Palestynie' i czuję, że bedzie to niezły numer.

Wednesday 1 January 2014

Agatha Christie - Dziesięciu Murzynków / I nie było już nikogo

Polskie tłumaczenie tytułu - Dziesięciu Murzynków (w wydaniu Hachette Livre) brzmi o niebo lepiej niż oryginalny angielski tytuł "Ten Little Niggers", aczkolwiek uważam, że lepiej trzymać się tego tytułu, pod którym książka jest teraz wydawana na Zachodzie, tj. "I nie było już nikogo". Nie wchodzimy wtedy w grząskie tereny rasizmu zmieszanego z poprawnością polityczną.


Ten oryginalny angielski tytuł nie przetrwał długo, bo już w latach 40-stych, gdy książka miała się ukazać w USA zmieniono tam tytuł na 'Ten Little Indians'. (W tamtych czasach już powszechnie zaakceptowano, że słowo 'nigger' jest raczej obraźliwe, ale Indianie musieli jeszcze poczekać na przemianowanie na 'Native Americans').

Po latach ktoś mądry wreszcie wpadł na pomysł, żeby zostawić w spokoju rasy ludzkie i grupy etnicznie i tytuł został zmieniony na 'And Then There Were None' - ostatniej linijki tej dziecięcej rymowanki, która stanowi podkład do powieści. Indianie zamieniają się w 'Boy Soldiers', co, zgaduję, w polskiej wersji staje się po prostu żołnierzykami.

I to tę wersję czytałam po angielsku. I cieszę się, że tę właśnie, bo myślę, że czytanie czegoś nazwanego 'Ten Little Niggers', dziejącego się na 'Nigger Island' mogłoby być raczej nieprzyjemne. Swoją drogą skąd się Christie wzieła Nigger Island niedaleko wybrzeża devońskiego wybrzeża to naprawdę nie wiem. Brzmi to dość absurdalnie.


 Założenie fabularne tej książki, jak pewnie wiecie, jest takie: dziesięciu ludzi odciętych od świata na malutkiej wyspie. Jeden z nich jest mordercą i ludzie umierają po kolei, dokładnie tak jak w rymowance. Każdy z obecnych na wyspie ma jakiś sekret i jest winny morderstwa, ale nie takiego, które mogłoby być udowodnione w sądzie. I dlatego właśnie znaleźli się na tej wyspie, na łasce szaleńca, który postanowił, że sprawiedliwości musi stać się za dość.




Taka fabuła wymaga, żeby struktura książki była uporządkowana i wysoce zorganizowana, więc uznałam, że wypada, żebym i ja podeszła do jej czytania w równie zdyscplinowany sposób. Wzięłam pięć kartek papieru, podzieliłam na pół i stworzyłam dziesięć kart - po jednej dla każdego bohatera.

Pieczołowicie wypełniałam je wszystkimi szczegółami, które znalazłam w książce, aż gdzieś do połowy powieści, gdy akcja pochłonęła mnie do reszty i ściskałam mojego kindle'a przerażona i zdenerwowana. Wydawało mi się, że wiem kim jest morderca, i że w dodatku mi też się nie upiecze.



Szczególnie polubiłam dwójkę bohaterów, i wydaje się, że Christie też ich najbardziej lubiła, bo zabiła ich na samym końcu.




To była moja druga książka Christie, ale tak naprawdę pierwsza, bo ta którą przeczytałam wcześniej była powieścią niby-szpiegowską i raczej wypadkiem przy pracy zdaje się. Dopiero przy tej powieści mogła ujrzeć geniusz Christie w pełnej okazałości.