Friday 30 November 2012

John Irving - Hotel New Hampshire

Wyjątkowo muszę pochwalić polską okładkę, tj. tę którą tutaj zamieszczam, wznowione wydanie nie jest tak ładne, ale wpisuje się w ogólnoświatowy trend wydawania Irvinga w tragicznych okładkach wedle maksymy, że nie szata czyni człowieka (i nie okładka książkę). Gdy czytałam tę książkę po angielsku musiałam sobie zamówić jakieś rzadsze amerykańskie wydanie, które miało w miarę przyzwoitą okładkę.

Zawsze coś tam słyszałam o Hotelu New Hampshire. Tak jak inni. Gdy wiele już lat temu wyjeżdżałam na rok właśnie do New Hampshire, ta książka, jak i film na jej podstawie był jedynym skojarzeniem, żyjącym w świadomości wszystkich moich znajomych. Oczywiście ja nie miałam pojęcia o czym właściwie Hotel New Hampshire traktuje i nie wiadomo dlaczego wyobrażałam sobie jakąś dziwną mieszkankę Hitchcocka i Ostatniego tanga w Paryżu. Tak, no to wyobraźcie sobie moje zaskoczenia. Książka jest głównie o niedźwiedziu.

Myślę, że Irving nie dostanie ode mnie pięciu gwiazdek, mimo tego, że świetnie opowiada historie, a to powinno być celem każdego pisarza - opowiedzieć dobrą historię. Wszyscy ci pisarze, którzy mają zupełnie inne ukryte cele powinni pomyśleć o zmianie zawodu. Pisanie powieści to opowiadanie historii, i to właśnie Irving robi wspaniale, więc gratulacje. Nigdy nie wiadomo, czy jego powieści się bardziej skupiają na fabule, czy na postaciach, bo obydwu poświęca wystarczająco uwagi, dzięki czemu i opowieść i postacie rozwijają się razem w miarę czytania.

Jak prawdziwy gawędziarz, Irving kluczy i popada w dygresje, dygresje od dygresji, dygresji, dygresji... Zupełnie mi to nie przeszkadzało w Hotelu New Hampshire (aczkolwiek trochę denerwowało w Modlitwie za Owena). Mój jedyny problem z Irvingiem i powód dla którego pewnie nigdy nie dostanie ode mnie pięciu gwiazdek jest jego tandetny symbolizm. Nie mam problemu z wszelkimi niewiarygodnymi wydarzeniami, pod warunkiem że nie istnieją one w książce jedynie po to, żeby coś symbolizować. To są tanie sztuczki, panie Irving. I czasem nie wiem. Czy Irving jest naprawdę znakomitym pisarzem, czy tylko znakomicie odgrzewa te same kotlety, tak że w ogóle się nie orientuję?

Thursday 29 November 2012

Francis Spufford - The Child That Books Built

Mole książkowe lubią takie rzeczy - książka o książkach i o czytaniu. To tak jak Xzbit w Odpicuj Mi Brykę mówi, że wsadził ci samochód do samochodu, bo wie jak bardzo lubisz samochody.

Podobał mi się wysiłek jak Spufford włożył w opisanie wszystkich psychologicznych przyczyn, dla których czytamy wszystko od książeczek z obrazki do literackiego porno. Przeanalizował swoje lektury od momentu kiedy nauczył się czytać do późnych lat nastoletnich.

Przedstawił wiele ciekawych teorii, chociaż czasem może zbyt wydumanych jak na mój gust. Chciałabym, żeby było w tym więcej zwykłego pamiętnika czytelnika, a mniej pokazu fajerwerków erudycji autora. I chociaż książka często była interesująca, to ogólnie wszystko to jakoś kluczyło bez celu i zmierzało donikąd.

Ale oczywiście autor zebrał ode mnie dodatkowe punkty za to, że mieszka w Camberwell (a przynajmniej mieszkał w momencie publikacji tej książki). Kto wie, może stałam za nim w kolejce w Sainsbury. Jak już będę sławną pisarką, to przeprowadzę się z powrotem do Camberwell.

Tuesday 27 November 2012

Walter Mosley - Fortunate Son

Walter Mosley jest autorem poczytnych kryminałów. Nawet ze dwa przetłumaczono na polski. Nie czytałam żadnego, ale ludzie którzy lubią amerykańskie kryminały gdzie trup się ściele gęsto sobie chwalą Mosley'a.
Tym razem jednak autor postanowił napisać coś ambitniejszego - powieść obyczajową. I wyszła z tego zupełna katastrofa. Nie chce mi się wierzyć, że w ogóle ktoś to potraktował na poważnie. Nie mam już egzemplarza tego dzieła, bo go dawno spieniężyłam, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że można znaleźć na sieci blogi o książkach z wampirami napisane lepszym stylem.

Historia była jeszcze tyle o ile interesująca, niestety natura pisarza kryminałów wzięła w Mosley'm górę i za każdym razem gdy docierał on do jakiegoś zakrętu fabularnego, zabijał jednego z bohaterów, że akcję popchnąć do przodu. Generalnie w książce chodzi o to, że są w niej dwaj bracia przyrodni, czarny i biały, rozdzieleni za młodu, jednemu się wiedzie, drugiemu nie (zgadnijcie któremu), po drodze ludzie dookoła padają jak muchy, a na końcu, zdaje się, że się okazuje, że pieniądze jednak szczęścia nie dają. Czytając miałam wrażenie, że trafił mi się maszynopis wysłany do wydawcy przez pełnego nadziei czternastolatka.

Wydaje mi się, że na okładce był jakiś cytat kogoś z Guardiana, który mówił, że sądząc po tej jednej książce tylko, trzeba uznać Mosley'a za jednego z najlepszych powieściopisarzy naszych czasów. Opluć się można. Pozostaje nam czytać klasyków.

Sunday 25 November 2012

Margaret Atwood - Oryks i Derkacz

Skoro ostatnio było o pisaniu kobiet, chyba warto przedstawić teraz moją ulubioną pisarkę - Margaret Atwood. Jest to właśnie ta pisarka, którą odnajdziesz na półkach mężczyzn, którzy kobiet właściwie nie czytają. Jest to ich flagowa kobieta, którą mogą zamachać, gdy ktoś ich oskarża o seksistowskie gusta literackie.

I nic dziwnego, bo Atwood często pisze science-fiction. I to science-fiction nobilitowaną do miana literatury wysokiej. 'Oryks i Derkacz', na ten przykład, był nominowany do Bookera w 2003 (i z jakiegoś powodu przegrał z niesłychanie cienkim 'Vernonem' DBC Pierre'a - gwiazdy jednego przeboju).

Nie twierdzę, że 'Oryks i Derkacz' jest najlepszą książką Atwood, ale gdyby napisał ją inny mniej znany autor dałabym mu pięć gwiazdek. Atwood sama sobie postawiła poprzeczkę wysoką, więc oczekuję od niej absolutnej perfekcji, to też ciachnęłam jedną gwiazdkę, głównie za fragmenty opowieści Oryks, które wydawały mi się trochę uproszczone i jakby... (czy się odważę?) seksistowskie.

Poza tym powieść ma wszystkie elementy dobrej anty-utopii, więc polecam wielbicielom gatunku, wszystkim tym którzy lubią się postraszyć wizjami, jak to ludzkość sama na siebie niedługo sprowadzi absolutną zagładę.

Kiedyś jeszcze napiszę obszerniej o Atwood przy okazji innej książki, ale póki przeczytajcie Oryksa i Derkacza, ta mała mini-recenzyjka musi Wam wystarczyć na razie.

Wednesday 21 November 2012

Damskie bzdety

Zaczęło się od tego, że Esquire opublikował listę 75 książek, które każdy mężczyzna powinien przeczytać (http://www.esquire.com/the-side/feature/75-books#slide-1). Jak sie okazało na tej liście znalazła się tylko jedna pozycja napisana przez kobietę (ale miała 'mężczyzn' w tytule). Jak się oczytane kobiety o tym dowiedziały to natychmiast wsiadły na Esquire za taki seksistowski wybryk. Wtedy magazyn Joyland przygotował listę 250 książek napisanych przez kobiety, które każdy mężczyzna powinien przeczytać (dzięki czemu ta niszowa publikacja literacka zapewniła sobie 5 minut sławy w literackim internecie). Tę listę możecie znaleźć tutaj: http://www.joylandmagazine.com/brian_joseph_davis/blog/%5Btitle-raw%5D_1 i powiem, że jest to naprawdę przyzwoita lista. Kiedy ją zobaczyłam natychmiast wysłałam Maurycemu, bo się zawsze o to kłócimy, że on nie czyta kobiet. Jego półki pełne są męskich standardów w stylu Irvine'a Welsha, Chucka Palahniuka czy Martina Amisa, ale do posiadania seksistowskich gustów literackich Maurycy się nie przyzna nawet na torturach.

Odpisał mi tak:

"Po raz ostatni powtarzam: nie mam żadnego problemu z książkami napisanymi przez kobiety. I posiadam książki napisane przez kobiety. Tak jak już o tym milion razy rozmawialiśmy, powodem, dla którego nie mam więcej książek napisanych przez kobiety, jest to w jakich zazwyczaj są one okładkach. Jeżeli na okładce są kwiatki, dzieci lub coś, co wygląda jak piękny wiosenny lub letni dzień, to tego nie przeczytam. Lubię, żeby okładki moich książek miały jakąs intrygującą ilustrację, bo to przyciąga mój wzrok. A później streszczenie. Nie obchodzi mnie, kto książkę napisał. Powtarzam: NIE OBCHODZI MNIE KTO KSIĄŻKĘ NAPISAŁ!"

(Maurycy jak widać jest trochę cholerykiem.)

Więc czy to prawda? Czy mężczyźni naprawdę nie czytają kobiet z powodu okładek? Czy wydawcy odstraszają mężczyzn różowymi kwiatkami i dziećmi na plaży? Czy różowe kwiatki są naprawdę niezbędne? Czy bezgłowe kobiety są naprawdę niezbędne?

Kiedy tylko literacki internetowy światek uspokoił sie po tej nieszczęsnej liście Esquire, oliwy do ognia dolał noblista VS Naipaul, który radośnie oświadczył, że żadna kobieta, żywa lub martwa nie pisze lepiej niż on. Naprawdę tak powiedział, tutaj jest link - http://www.guardian.co.uk/books/2011/jun/02/vs-naipaul-jane-austen-women-writers?INTCMP=SRCH

Oczywiście ta wypowiedź spowodowała masową internetową histerię, dzięki czemu większość ludzi dowiedziała się o tym nieco już zapomnianym pisarzu. Naipaul stwierdził nawet, że po jednym akapicie jest zawsze w stanie stwierdzić, czy książka została napisana przez kobietę czy mężczyznę. Guardian natychmiast przygotował wtedy test, w którym ty też możesz sprawdzić czy posiadasz takie zdolności: http://www.guardian.co.uk/books/quiz/2011/jun/02/naipaul-test-author-s-sex-quiz?INTCMP=SRCH . Spieszę donieść, że ja nie mam. W dodatku uznałam, że fragment samego Naipaula został napisany przez kobietę. O, ironio.

Tak czy siak, myślę że można powiedzieć, że ogólnie rzecz biorąc mężczyźni nie czytają książek napisanych przez kobiety. Wystarczy przejść się po blogach książkowych. Te pisane przez dziewczyny mają zazwyczaj proporcje płciowe autorów na równym poziomie (chyba że są to dziewczyny, które czytają np. tylko romanse), te pisane przez chłopaków dotyczą zazwyczaj w przynajmniej 90% (a często i więcej) książek napisanych przez mężczyzn. Od czasu do czasu tylko zagubi się tam jakaś Masłowska, czy inna Atwood.

Sama nie zdawałam sobie sprawy jak poważne te dysproporcje są, dopóki nie poszłam na odczyty książek nominowanych do Orange Prize (nagrody dla książek napisanych przez kobiety) w 2011 roku. Książki o najróżniejszej tematyce: o wojnie, hemafrodytach, zakładach psychiatrycznych, tygrysach... I oczywiście oczekiwałam, że cała wielka hala będzie wypełniona w większej części kobietami, ale nie spodziewałam się, że mężczyzn nie będzie tam prawie w ogóle! Udało mi się zauważyć może dziesięciu, na setki kobiet.

W Polsce sytuacja wygląda równie tragicznie. Spójrzmy na przykład na Magazyn do Czytania Książki, świetny swoją drogą magazyn. Na okładce jak do tej pory kobieta znalazła się tylko raz (Masłowska). Jeżeli przyjrzymy się na przykład ostatniemu numerowi, który będzie w kioskach za kilka dni, to ze wszystkich nazwisk wymienionych na okładce (piętnastu, jeśli dobrze policzyłam), tylko trzy kobiece (Tokarczuk, Yoko Ono i Hartwig).

Mogłabym na ten temat jeszcze z 10 stron napisać, więc może zatrzymam się tu. Tak naprawdę smuci mnie to zjawisko i nie rozumiem go, bo przecież to kobiety o wielen więcej książek czytają i więcej kupują. Zresztą te proporcje są widoczne też na blogach książkowych. Macie jakieś pomysły na to, co z tym zrobić?

Tuesday 20 November 2012

Lalita Tademy - Cane River

Problem z książkami, których autorzy są ludźmi nie zajmujący się wcześniej pisaniem lub literaturą, a postanowili spisać historię swojej rodziny, jest taki, że zazwyczaj są to książki bardzo złe. W erze przed-kindlowej były to książki wydawane przez tak zwane vanity presses. Autor pokrywał całość kosztów związanych z ich produkcją i dostawał pudła wypełnione egzemplarzami swojego dzieła, które najcześciej rozdawał znajomym i kuzynom, a reszta gniła w garażu.

Tak więc podeszłam ostrożnie do tej książki, szczególnie, że była to również książka z Oprah's Book Club, to też obawiałam się dużej zawartości pitu pitu o sile kobiet i takich tam.

I muszę powiedzieć, jak to zauważyłam wielu blogerów książkowych 'elegenacko' ujmuje - 'pozytywnie się rozczarowałam'. Wesoło się zasmuciłam i nieszczęśliwie ucieszyłam. 'Caner River' to nie jest zła książka. Pani Tademy nie stała się dla mnie natychmiastową kandydatką do literackiej nagrody Nobla, ale nie czuję, że czytanie historii jej rodziny to była strata czasu. Najbardziej podobało się to, że nie próbuje na siłę idealizować swoich bohaterek, co może się bardzo łatwo pisarzowi przytrafić, gdy pisze on o swoich dzielnych przodkach. Za to dostała jeden punkt. Kolejne trzy za ciekawą historię i wiele interesujach spostrzeżeń na temat życia na głębokim Południu USA w czasach niewolnictwa i zaraz po zakończeniu Wojny Secesyjnej. Wydaje się, że autorka porządnie odrobiła pracę domową z realiów epoki, więc mam nadzieję, że moja wizja tych czasów jest teraz w miarę wierna prawdzie historycznej.

Monday 19 November 2012

Polacy nie gęsi

Ostatnio czytałam sobie którąś z książek-leksykonów Kopalińskiego (bo kiedyś w przypływie szaleństwa kupiłam wszystko co wydało w tej kwestii Wydawnictwo Bellona) i był tam rozdzialik zatytułowany 'Polacy nie gęsi'.

Powiedzenie to znane i już dzieci w podstawówce wiedzą, że Polacy gęśmi nie są. Ale czy ktoś w ogóle mówił, że są?

Większość wie, że 'Polacy nie gęsi, iż swój język mają". Ale niewielu wie, że 'gęsi' to w tym przypadku nie rzeczownik, a przymiotnik. Polacy mają SWÓJ język, a nie gęsi.

To taka ciekawostka na dzisiaj z braku nowej recenzji.

Saturday 17 November 2012

Jenny Eclair - Jak miło spędzić czas

Jak słowo daję, co ta Jenny Eclair ma z pierdzeniem? Naprawdę! Czy to jest naprawdę trzynastoletni chłopiec uwięziony w ciele dorosłej kobiety? Dlaczego pierdzenie to główny motyw wszystkich jej książek; zaraz po nim występują: rzyganie, bekanie i sraczka.

Rozumiem, że chce ona pokazać świat takim jakim jest, brutalna rzeczywistość, ale przysięgam, w moim świeciu (Bogu dzięki) ludzie nie puszczają wiatrów tak często.

Przynajmniej w tej książce (w odróżnieniu od Camberwell Beauty) nie wszyscy byli grubi.

Pomijając to wszystko wyżej wspomniane, jest to dość łatwa i przyjemna książka. Oczywiście Nobla, ani Bookera Jenny Eclair nie dostanie, bo to raczej jest tzw 'literatura na obcasach' w wydaniu trochę bardziej nieokrzesano-ordynarnym. Jest tam miłość i romanse, ciąże i macierzyństwo, mężowie, rozwody i wszystkie inne atrakcje, których można się spodziewać po tego typu powieści.


Jenny Eclair umie prowadzić książkę w naprawdę idealnym tempie i zakończyć ją fajerwerkami. Właściwie, to myślę, że powinna pisać thrillery.

Friday 16 November 2012

Jonathan Raban - Surveillance

Odkładałam długo pisanie tej recenzji, bo nie mogłam się zdecydować, czy mi się ta książka podobała, czy nie. I ciągle nie wiem. Jestem niezdecydowana, nie doszłam do żadnej konkluzji. To, zresztą wydaje się być głównym motywem w książce. Tak jak inne książki napisane krótko po 11 września, powieść mówi o inwigilacji, granicach wolności, o tym nowoczesnym zwyczaju wzajemnego szpiegowania się. "Jeśli zauważysz coś podejrzanego, zadzwoń...", "Nie pozostawiaj bagażu bez opieki..." Jednak najbardziej oryginalnym i interesującym motywem jest niemożliwość dojścia do konkluzji. Mamy w tej chwili dostęp do tak ogromnego zasobu informacji, że właściwie niemożliwe jest wydestylowanie z tego jakiegoś ostatecznego osądu. Nic nie chce być już białe lub czarne. I jedynie wariaci, paranoicy i ignoranci są w stanie twardo stanąć po którejś ze stron.

Bohaterowie 'Surveillance' reprezentują sobą całe spektrum postaw i opinii, i tylko jedna Lucy wydaje się być uczciwa i przyznaje się, że nie wie, że stoi trochę w rozkroku. Książka nie miała żadnego rozstrzygającego zakończenia, co oczywiście było w zgodzie z zamysłem tej powieści, ale dla czytelnika było ostatecznie frustrujące, bo zamyka on książkę i myśli: "no i co?".

Czy znacie jakąś dobrą książkę o rozchwianym świecie po 11 września? Bo jak na razie same gniotowate mi się trafiają.

Wednesday 14 November 2012

Nelson George - Hip Hop America

Zawsze mam problem z recenzowaniem literatury faktu i ta notka bardzo łatwo może przemienić się w jakieś osobiste wynurzenia na temat dorastania w postkomunistycznej Polsce i słuchania hip hopu. Jako że urodziłam się w 1982 roku w PRL-u jeszcze, to ominęły mnie początki hip hopu, ale przyłączyłam się do ruchu najszybciej, jak tylko mogłam.

Ksiązka Nelsona George'a wypełniła mi luki w wiedzy (kto w ogóle słyszał o DJ Hollywood?) o tym jak to wszystko się zaczęło.

'Hip Hop America' to bardziej sentymentalna podróż przez historię hip hopu niż publikacja faktologiczno-encyklopedyczna. I, oczywiście, George Nelson broni tego gatunku muzycznego jak tylko się da. Robi to w dość logiczny sposób i wielokrotnie musiałam jeszcze raz przemyśleć moje stanowisko (na przykład, muszę mu przyznać - o horrorze! - trochę racji w kwestii gangsta rapu). Na szczęście nie próbuje usprawiedliwić mizogynii wielu hip hopowych utworów, bo bym się musiała wtedy bardzo na tę książkę pogniewać.

Powiedziałabym, że to takie 3, 3 i pół gwiazdki, bardziej wstęp do czegoś większego (bo to ledwie 200 stron), niż kompleksowa historia hip hopu, ale daje dobry obraz tego co działo się w tej części muzyki przez lata osiemdziesiąte i początek dziewięćdziesiątych.

Bada też wszelkie zależności i relacje, które hip hop wytworzył ze światem mody, filmu i sztuk plastycznych. W momencie, gdy ta książka została wydana, hip hop już zaczynał się ostro komercjalizować. Teraz to już zupełnie się prostytuuje, gdzie popadnie. Niestety, z ruchu zamienił się zupełnie w produkt, ale też nie umarł.

George kończy książkę takim zdaniem:

"Pewnego dnia w roku 2005, 2010, 2020, cała ta zabawa i ten gniew będą się wydawać równie przestarzałe, jak spats* czy big-band nam się wydaje teraz." 

Mamy 2012, i hip hop żyje i ma się dobrze. I ciągle są w nim rzeczy dobre, ale jak to często bywa trzeba się zagłębić w temat i odejść od mainstreamu.

*spats - to są takie jakby białe (najcześciej) getry zakładane na buty - http://www.marchingworld.com/spat1.htm 



Saturday 10 November 2012

Jak zostałam czytelniczką


Blogspot od kilku miesięcy więcej nie działa, niż działa. Aż mi się odechciewa pisać, bo marnuję godziny czekając, aż coś się załaduje.
Ale trwam, trwam.

Nie wiem, czy ktoś tu wchodzi w ogóle i to czyta. To znaczy wiem oczywiście, bo maniakalnie sprawdzam statystyki , ale nie wiem, czy ludzie tak klikają byle gdzie, jak to się czasem zdarza na internecie, czy faktycznie z premedytacją wchodzą i czytają.

Poprzednia notka i nieuchronne nadejście zimy nastroiły mnie nostalgicznie. Chciałabym zawrócić do dzieciństwa. W związku z tym postanowiłam utworzyć listę książek dla dzieci i młodzieży, które najbardziej pamiętam i które chciałabym sobie kupić, żeby zawsze móc je czytać, gdy dopadnie mnie taki nastrój.

Jeżeli mam się cofnąć jak najbardziej wstecz to należy zacząć oczywiście od serii: „Poczytaj mi mamo”, na której w wieku jakichś trzech lat (głosi legenda rodzinna) nauczyłam się niemal samodzielnie czytać. Z samego procesu nie przypominam sobie nic, ale ponoć dręczyłam mamę w kółko pytając ‘co to za literka’, aż ogarnęłam cały alfabet i szczęśliwa czytałam sobie do woli. Musiałam uczyć się na Czerwonym Kapturku, bo ta książeczka jest wyryta w mojej pamięci bardziej niż jakakolwiek inna. Właściwie to chętnie bym kupiła sobie egzemplarz na pamiątkę.
Gdy już przeczytałam wszystkie książeczki dla dzieci, które mieliśmy w domu i po kilka razy, mama powiedziała mi, że jest takie miejsce, gdzie są setki książek i można je sobie pożyczać za darmo zupełnie. Myślałam, że sobie jaja robi. Ale było tak naprawdę. Miałam cztery lata, gdy mama zapisała mnie do biblioteki dla dzieci i młodzieży na Odyńca. Do tej pory pamiętam tę pierwszą wyprawę i pamiętam półkę, z której wzięłam pierwszą książkę, którą wypożyczyłam. Już wtedy musiałam mieć jakieś początki mojej nerwicy natręctw bo skierowałam się na pierwszą półkę alfabetycznie i wzięłam pierwszą chyba książeczkę. Była to ‘Myszka Pik’. Do niedawna pamiętałam tylko okładkę, i że historia była o polnej myszce badylarce, która miała na imię Pik (zresztą upamiętniłam ją nazywając tak mojego pierwszego chomika). Dzięki internetowi udało mi się niedawno tę książkę odnaleźć. Może też sobie kupię.

Kolejnym silnym wspomnieniem jest ‘101 Dalmatyńczyków’. Później nastąpiło wiele innych książek, które pożerałam w chorobliwym tempie. Szczególnie pamiętam Muminki – niedawno uaktywniła się u mnie muminkowa obsesja i mam zamiar na Boże Narodzenie sprawić sobie zestaw w twardych okładkach.

Oprócz tego oczywiście Narnia, przeróżne książki Astrid Lindgren ze szczególnym naciskiem na ‘Bracia Lwie Serce’, książkę którą przeczytałam chyba z piętnaście razy i płakałam strasznie za każdym razem oraz seria ‘Pięcioro dzieci i coś’. Pamiętam raz też czytałam ‘Niekończącą się historię’ do jakiejś trzeciej nad ranem i musiałam uprosić mamę, żeby napisała mi usprawiedliwienie następnego dnia, bo nie mogłam iść tak do szkoły (poza tym cały czas zostało mi chyba ze sto stron do przeczytania).

Głównym kuratorem moich gustów literackich był mój tata, przez co przeczytałam wszystkie części Pana Samchodzika i trochę Tomków Szklarskiego. Był grany też Niziurski. Lubiłam bardzo różne te książki, ale zawsze czułam się trochę od nich oddzielona, bo nie było w nich prawie żadnych dziewczynek. Były to takie staromodne opowieści, w których chłopcy przeżywali przygody, a dziewczynki bawiły sie lalkami i były ładne. Jak przez mgłe pamiętam, że w Panu Samochodziku bywały czasem jakieś dziewczynki, ale nie jestem pewna.

Zaczytywałam się również w Baśniach – obydwa tomy Baśni Braci Grimm zaczytałam na śmierć, miałam tak że różne bajki z różnych stron świata i szczególnie pamiętam zbiór bajek słowackich (chyba, ale kto wie, może były one słoweńskie, albo słowiańskie w ogóle). Za to w ogóle nie mogłam się przekonać do Andersena, mimo że mieliśmy to ładne, czarne trzytomowe wydanie z obrazkami.
Kolejnym moim odkryciem były książki Joanny Chmielewskiej, najpierw zaczęłam od serii dla dzieci o Janeczce i Pawełku, później dla młodzieży o Teresce i Okrętce, a później już łyknęłam całą resztą (bardzo chciałam wtedy zostać detektywką). Pamiętam tata się zawsze podśmiewał z mojego oddania pani Chmielewskiej, ale przynajmniej były tam dziewczynki i miały przygody! Za pokazanie mi Chmielewskiej dziękuję mojej przyjaciółce z podstawówki Paulinie.

Druga moja przyjaciółka z podstawówki, Ola, pokazała mi Frances Hodgson Burrnett, autorka mimo, że właściwie z zeszłego wieku to w ogóle się nie zestarzała. Czytałam Małą Księżniczkę, Małego Lorda, Tajemniczy Ogród, Tajemnicę Dworu w Stornham z wypiekami na twarzy.
Później odkryłam bardziej dziewczyńskie książki. Ukochałam Lucy Maud Montgomery, szczególnie Błękitny Zamek, Musierowicz (którą odkryłam stosunkowo późno), Siesicką. Pamiętam też, że moją ulubioną lekturą był wtedy Ten Obcy.

To były główne książki mojego dzieciństwa. Na pewno coś pominęłam, więc napiszcie mi koniecznie jakie były Wasze najważniejsze książki, to uzupełnię listę.

Gdy skończyłam 15 lat zaczęłąm wyrastać z literatury dziecięcej i młodzieżowej, a nie było nikogo, kto by mnie umiał odpowiednio wprowadzić do literatury dla dorosłych. Tata podsuwał mi, a to Buszującego w Zbożu, a to jakiegoś Vonneguta, i owszem, przeczytałam je z pewną satysfakcją, ale były to książki bardzo męski i ogólnie na tematy, które, w trakcie intensywnej burzy hormonalnej, którą przechodziłam, nie interesowały mnie. Teraz myślę, że trzeba mi było podsunąć Jane Austen na przykład. A tak to porzuciłam czytanie praktycznie całkowicie i zajęłam się chłopakami i imprezami. Z liceum pamiętam, że samodzielnie przeczytałam Władcę Much i dalej Chmielewską. Musiałam coś tam od czasu do czasu czytać, ale jakoś niknie mi co i kiedy. Do czytania wróciłam na studiach i do tej pory z uporem nadrabiam zaległości. Ale to już zupełnie inna historia.

Friday 9 November 2012

Catherine Storr - Marianne Dreams

Dlaczego nikt nie przetłumaczył na polski tej perełki literatury dziecięcej??

W ogóle nie rozumiem czasem wydawców. Wydają kupę forsy na prawa do jakichś gniotów, a potem jeszcze muszą dorzucać drugie tyle na marketing i wpychanie ludziom na siłę różnych takich dzieł, a tu taką książkę by mogli mieć pewnie za niewielkie pieniądze, bo już ma swoje lata.

Jest taki czas w roku, najczęściej wypada koło listopado-grudnia, kiedy jest zimno, wietrznie i wszyscy chodzą zasmarkani, kiedy to najlepiej jeść ciasta i czytać książki dla dzieci.
'Marianne Dreams' to książka dla dzieci w starym stylu pełna różnych już niemal archaicznych słówek, jak 'jolly'  lub 'ghastly' przez co jest jeszcze bardziej urocza.

Taka książka zabiera czytelnika do czasów, kiedy życie było ciekawe i ekscytujące. Teraz gdy jesteśmy starzy, życie już nam się trochę przejadło. Musimy chodzić do pracy, robić zakupy, płacić rachunki i raz na jakiś czas ktoś nam musi przypomnieć jak interesujące życie potrafi być. I od tego są właśnie książki dla dzieci.

'Marianne Dreams' to opowieść o małej dziewczynce, którą choroba przykuła do łóżka, więc umila sobie czas rysowaniem. Okazuje się, że ołówek, którego używa jest niezwykły i jej obrazki ożywają w nocy w jej snach. Dokładnie tak jak je narysowała. Jeżeli zapomniała narysować okien w domu, to dom nie ma okien. Wszystko jest tak krzywe jak na jej rysunkach i przez to dość przerażające. Dokłada się do tego niepokojąca atmosfera, w której sny mieszają się z rzeczywistością i nawet dorośli czytelnicy mogą się poczuć nieswojo (szczególnie, jeśli ci czytelnicy to takie mazgaje jak ja).


Thursday 8 November 2012

Adam Chester - S'Mother

Jeśli myśleliście, że Wasza matka jest trochę postrzelona, to poznajcie matkę Adama. Własnoręcznie i całkowicie samodzielnie zniweczyła ona osiągnięcia pokoleń żydowskich kobiet w celu obalenia stereotypu nadopiekuńczej i apodyktycznej żydowskiej matki (vide: http://en.wikipedia.org/wiki/Jewish_mother_stereotype)

Adam spędził większość swojego życia uciekając od niej. Ale tam gdzie nie mogła go dorwać osobiście, jej listy go dosięgały. Adam zachował je wszystkie (z nieznanych sobie przyczyn), i teraz patrząc na sukces jaki można osiągnąć spieniężając szaleństwo swoich rodziców (mówię tu głównie o internetowo-wydawniczym fenomenie pt. Shit My Dad Says) postanowił je wszystkie wydać w tej małej książeczce. Jak to mówi na początku swojej książki:
"Dla mojej matki te listy to była terapia. Jeśli o mnie chodzi, to te listy dokumentują wszystkie powody, dla których ja potrzebuję terapii."

Narracja Adama jest czasem trochę zbyt przegadana i potoczna, jak na moje wrażliwe literackie podniebienie, ale za to jego mama jest mistrzem precyzyjności i lapidarności.

"Dziewiętnastego tego miesiąca wyślę Ci 100 dolarów. Kup za nie jedzenie. Staraj się nie szprycować swojego organizmu różnymi substancjami chemicznymi, takimi jak Prozac. Jeżeli twój dziadek by tu był (ze strony ojca), to by Ci powiedział, żebyś nie tego nie robił."

Mistrzyni matczynego haiku:

"Adam,
Winogrona są doskonałe na wypróżnianie.
Nie widziałam żadnych winogron w twoim domu.
Kocham,
Mama."

Mało ją obchodzą różne trywialne aspekty życia jej syna, takie jak jego zaręczyny, albo to że dostał pracę z Eltonem Johnem, ale jest na posterunku zawsze gdy trzeba zwrócić uwagę na rzeczy naprawdę ważne, jak nieadekwatność jego cienkiej kurtki jak na nowojorską pogodę albo zagrożenia wynikające z jedzenia sushi.

Oczywiście, doprowadzała go do szału. I lepiej o tym czytać, niż to przeżywać, ale nie dajcie się zwieść. Adam i jego matka to unikalny duet i ona zdaje się naprawdę cieszyć, że stała się centrum zainteresowania, dzięki tej książce. Najpewniej dlatego, że dzięki niej może poszerzyć pole dla swoich instynktów macierzyńskich i objąć nimi rzesze niewinnych czytelników.

Podobała mi się ta książeczka. Właściwie to mama Adama czasem przypomina mi moja własną mamę, która dzwoni do mnie z Polski, żeby mi powiedzieć, żebym brała algi na tarczycę (z którą NIE mam problemów). Ale nic dziwnego bo wg niejakiego Barry'ego Glassnera:
 "Stereotyp żydowskiej matki z amerykańskich dowcipów nie ma sensu w hebrajskich dowcipach, bo oczywiście można założyć, że większość Izraelczyków ma żydowską matkę. Więc ta figura nadopiekuńczej matki w izraelskim humorze to Matka Polka."

Jeszcze tylko kilka słów o okładce. Bardzo podoba mi się to zdjęcie, ale nie wiem dlaczego ta wiązka listów zdaje się leżeć dziecku na głowie. Może o to chodziło.

Ann Packer - Songs Without Words

Z początku bardzo mi się nie podobała ta książka, później nagle mi się spodobała, żeby koniec końców pozostawić mnie obojętną.

Była to powieść celowo pozbawiona fabuły, i czasem zdawało to egzamin, a czasem nie. Przez pierwsze sto stron zastanawiałam się, czy w ogóle kiedykolwiek coś się stanie. Jak się okazało, pierwsza połowa książki była wstępem do jedynego w całej książce wydarzenia, a druga część opisywała skutki tego to wydarzenia.

'Songs Without Words' jest to bardzo drobiazgowe studium tego jak ludzie zbliżają się do siebie, oddalają i znów zbliżają. Niektóre akapity były naprawdę zaskakująco głębokie i trafne, inne z kolei były żenująco tandetne i pasowałyby bardziej do jakiegoś romansu, w którym narrator opowiada przez dwie strony, kto jakiego koloru miał oczy.

Narracja była trzecioosobowa, ale punkt widzenia zmieniał się co i rusz, czasem tak drastycznie, że przez chwilę nie mogłam się połapać, w czyjej głowie siedzę.

Ogólnie rzecz biorąc jest to historia przyjaźni dwóch kobiet i tego jak bardzo skomplikowana potrafi ona być. Mnie jednak bardzie interesowała poboczna historia córki jednej z nich, która to historia została użyta jako katalizator dla głównego wątku.

Polecam 'Songs Without Words' wszystkim tym, których interesuje skrupulatna analiza smutku i depresji oraz opisy różnych ludzi jedzących śniadanie.

Wednesday 7 November 2012

Howard Marks - Mr Nice

Na moim angielskim blogu jest to najpopularniejsza recenzja, a raczej najpopularniejsza książka, bo nie oszukuję się, że to recenzja sama w sobie jest tak sławna. To Howard Marks, tzw. Mr Nice przyciąga setki ludzi na mojego bloga i dziwi, że w Polsce w ogóle o nim nie słyszeliśmy.

Howard Marks, swego czasu czołowy przemytnik narkotyków na świecie, był ponoć najbardziej poszukiwanym przez policję mężczyzną w Wielkiej Brytanii.  Oczywiście wszystko to mnie ominęło, bo w owym czasie mieszkałam sobie w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a moim ulubionym narkotykiem był syrop na kaszel, więc wszystko co wiem o Howardzie Marksie wiem z jego książki. Historia to niezwykle fascynująca i nawet zgrabnie napisana, jak na autobiografię nie-pisarza. Wzloty i upadki, od najbardziej luksusowych hoteli na świecie, do więzień o zaostrzonym rygorze. W jego kręgach towarzyskich przewijała się elita finansowa, politycy, sławy różnej maści, szpiedzy i kryminaliści wszelkiego sortu i narodowości.

Marks stara się siebie przedstawić właśnie jako takiego Mr Nice, miłego, fajnego gościa, ale trudno było nie zauważyć, że straszny z niego egocentryk. Na początku książki przechwala się swoim życiem w przepychu i egzotycznych podróżach. Jest niesłychanie dumny z tego jak łatwo mu wyprowadzić w pole system swoimi przemyślanymi przekrętami. Ale gdy w końcu powinie się mu się noga i wyląduje w więzieniu, wtedy nagle wszyscy musimy się nad nimi pochylić ze współczuciem. Jego argument jest taki, że marihuana (a tylko ją przemycał) powinna być legalna, i nikt nie powinien iść do więzienia za sprzedaż jej. Z tym się mogę oczywiście zgodzić. Jeżeli wódka jest legalna, to dlaczego nie marihuana? Z tym że jeżeli marihuana rzeczywiście byłaby legalna, Marks nie byłby zainteresowany handlem nią. Byłoby to dla niego równie nudne, co jego przykrywkowy handel winami. Marks nie było jakimś bojownikiem o sprawę. Lubił dreszcz emocji i dużą kasę jaką dawało mu szmuglowanie marihuany.

Jego ostateczna konkluzja jest nie taka, że 'przestępstwa są złe, bo są złe', tylko 'przestępstwa są złe, bo można pójść za nie do więzienia'. I z tego powodu Howard Marks pisze teraz książki, które sprzedają się jak świeże bułeczki, udziela się towarzysko, a nawet, za jedyne pięćset funtów miesięcznie, może ci wynająć mieszkanie w Hiszpanii, w którym to napisał Mr Nice.

Powinniśmy wszyscy wysnuć z tego naukę. Mr Nice to jest taki podręcznik, o tym jak zawsze spadać na cztery łapy dzięki byciu kompletnie bezczelnym.

Jako PS chciałam dodać, że jeżeli chociaż połowa tego, co Marks napisał o amerykańskim sądownictwie i więziennictwie jest prawdziwa, to myślę, że USA powinna zacząć walkę o prawa człowieka i demokracja na swoim własnym podwórku. No ale co w tym nowego.

Kolejny PS jest taki, że chociaż nie możecie tej książki przeczytać po polsku, możecie obejrzeć film nakręcony na jej podstawie - http://www.filmweb.pl/film/Mr.+Nice-2010-493402
Mówią, że dobry.

Monday 5 November 2012

Vicki Myron - Dewey: Wielki kot w małym mieście

Nie oczekiwałam, że ta książka będzie zawierać w sobie wiele wartości literackich, i oczywiście nie zawierała. To taka książeczka w stylu 'balsam dla duszy', z tym że zauważyłam, że nastrój zamiast mi się poprawiać, zazwyczaj mi się pogarsza po takich książeczkach. Wręcz mnie mdli często od nich, w szczególności od tych, które opiewają małe miasteczka w Ameryce.

Myślałam, że zacznę krzyczeć, jeśli będę musiała przeczytać kolejny akapit o tym jakim wspaniałym miejscem jest Spencer w Iowa. Dla przykładu (jak zwykle, cytat jest moim tłumaczeniem angielskiej wersji, a nie tłumaczeniem tłumacza):

"To kolejny, jedyny w swoim rodzaju i jakże wartościowy atut miasta Spencer - jego mieszkańcy. Jesteśmy dobrymi, solidnymi i ciężkopracującymi ludźmi z Środkowego Zachodu. Jesteśmy dumni, ale skromni. Nie przechwalamy się."

Ach, oczywiście, że się nie przechwalają. Właśnie przeczytałam pean pochwalny na 275 stron na temat Spencer i jego mieszkańców. I niechby sobie Vicki Myron próbowała ile chciała, ja nie byłam przekonana. Pod tą grubą warstwą lukru widziałam kipiącą od waśni, uraz i niechęci zepsutą tkankę. Chętnie o tym bym sobie więcej poczytała, ale jako że w książce były użyte prawdziwe imiona i nazwiska mieszkańców, to by się to za pewne skończyło w sądzie.

Cała książka była poszatkowana (zupełnie jak ta recenzja). Było trochę o Dewey'em, trochę o Vicki i jej życiu, a do tego wszystkiego jeszcze historia miasteczka Spencer. Raczej to wszystko nie grało razem, ale niektóre rozdziały były w prawie interesujące, więc niech będą ze dwie gwiazdki.

A tak, kot. Kot był słodki.

Saturday 3 November 2012

Preeta Samarasan - Evening is the Whole Day

Już pewnie myśleliście, że nie da się mnie literacko zadowolić, że zawsze znajdę jakiś powód do marudzenia. Ale niespodziewanie, gdzieś w 2009 natknęłam się na tę książkę. Mój mały cud literacki. To niesamowite, że świat wydawniczy potrafi nam wciskać w milionach egzemplarzy jakieś tandety w stylu Chłopca z latawcem, lub Nostalgii anioła, podczas gdy takie skarby kurzą się gdzieś na zapleczu.

Wszystko jest w tej książce takie jak być powinno - można wręcz jej użyć jako podręcznika jak pisać powieści. 'Evening is the Whole Day' wskrzesza do życia tradycyjną sztukę opowiadania historii porywających, pasjonujących, urzekających, takich które nie bazują na jakichś tanich chwytach emocjonalnych.

Powieść rozwija się powoli, jakbyśmy obierali cebulę, zdejmując kolejne warstwy. Wszyscy bohaterowie, co do jednego są niesamowicie złożeni, nie ma tam żadnych czarno-białych uproszczeń. Każdy z nich jest trochę zły, trochę dobry. Wszyscy popełniają jakieś błędy i głęboko ranią się nawzajem, ale nie mogłam żadnego z nich naprawdę znienawidzić, bo byli oni tak niesamowicie ludzcy w tym wszystkim. Jest to dość przygnębiająca wizja instytucji rodziny, ale nie ma w tym żadnej przesady. Nie ma nadmiaru dramatyzmu rodem z oper mydlanych i książkowych bestsellerów.

To po prostu kawałek świetnej prozy z bujną narracją, która nie wpada w grafomaństwo, intensywną, ale jednocześnie delikatną i lekką. Może jestem staroświecka, ale lubię gdy pisarze są absolutnymi władcami języka, mają bogate słownictwo, umieją używać synonimów (nie sprawiając wrażenia, że przepisują słownik wyrazów bliskoznacznych) i stworzyć metafory, który są oryginalne ale zarazem niesłychanie trafne, i po prostu zabrać czytelnika w podróż. Preeta Samarasan jest właśnie taką pisarką, więc zostałam jej zagorzałą fanką. Wysłałam jej fanmails i nawet dopadłam ją na facebooku. To bardzo miła osoba.


Ubolewam, że nikt tej książki nie przetłumaczył na polski. Chociaż z drugiej strony jak ktoś by miał ją przetłumaczyć i przy tym kompletnie zmasakrować, to może i lepiej.

Thursday 1 November 2012

Mark Haddon - Drobny Kłopot

Po pierwsze, chciałam zaznaczyć, że nie czytałam Dziwnego przypadku psa nocną porą, ale wiedząc jaki szum był zrobiony wokół tej książki oczekiwałam od autora niezwykłych rzeczy.

Szczerze mówiąc, gdyby to tą książka Haddon zadebiutował, to myślę, że nie wiedzielibyśmy kim Haddon jest. Ośmielę się nawet stwierdzić, że nikt by tego nie wydał. Nie znaczy to, że jest to zupełnie zła książka. Czyta się to łatwo i podróż metrem mija jak z bicza trzasł, ale nie ma się tu zupełnie czym zachwycać.

Biorąc pod uwagę jak głębokich i odkrywczych objawień doznają bohaterowie w trakcie tej książki, można by pomyśleć, że autor ma dziesięć lat. Styl jest równie infantylny, a zdania połączone są niekończącymi się "i...,i...,i...". Rozumiem, że Haddon silił się na taki suchy, kpiarski ton w rodzaju komików estradowych, ale bardzo jest łatwo przedobrzyć z takim stylem i wychodzi właśnie coś takiego - teksty napisany przez dziecko albo półgłówka. Aż mnie momentami wykręcało od tych dowcipów.

Haddon najwyraźniej też uwielbia słowo 'najwyraźniej' ('clearly'). I widać, że redaktor najwyraźniej pozamieniał niektóre z tych 'clearly' na 'apparently' i 'obviously', ale i tak przynajmniej jedno 'clearly' wdarło się na co drugą stronę.

Każdy mikroskopijny rozdział kończył się w napięciu, które było możliwe, ponieważ zawsze któryś z bohaterów nie miał telefonu komórkowego, zapomniał go lub zwyczajnie nie odbierał. Ach, mówię Wam, moi drodzy, współczesna technologia pozbawiła nas tylu ciekawych rozwiązań fabularnych. Trzeba bohaterów co i rusza pozbawiać komórek, a na to skutek rozładowanej baterii, a to braku zasięgu, żeby w ogóle akcja mogła pójść na przód.

Oczywiście jest też możliwe, że Mark Haddon ma w rzeczywistości dziesięć lat i w takim wypadku jestem pełna uznania. Tylko że myślałam, że w byciu pisarzem chodzi o to, żeby dobrze pisać. Byłam w błędzie. Clearly.

Po namyśle i przyjrzeniu się okładce (która wygląda tak samo w wydaniu angielskim), jestem pewna, że jakieś dzieci musiały brać udział w produkcji tej książki.