Wednesday 31 October 2012

Borys Paternak - Doktor Żywago

* Uwaga! W tej recenzji będą cytaty, które przetłumaczyłam z angielskiego tłumaczenia na polski, więc mogą odbiegać znacznie od oryginału. Jeżeli ktoś ma w domu polską wersję i by się na te cytaty natknął, bardzo bym prosiła, żeby mi je wkleił.

Będzie mi dość trudno napisać tę recenzję, bo się miotałam przy tej książce. Jest to powieść, napisana z typowo rosyjskim rozmachem, która ma opowiadać tragiczną historię bohatera, którego okrutna rewolucja i wojna domowa oddzieliła od kobiet, które kochał. Osobiście uważam, że Doktor Żywago to był zwyczajny kobieciarz i mudak*.

Można oczywiście interpretować cała fabułę jako metaforę tamtego okresu historii Rosji i wtedy to wszystko ma sens, ale zdecydowanie nie jest to "jedna z najwspanialszych historii miłosnych, jaką kiedykolwiek opowiedziano", jak to zachwala okładka angielskiego wydania.

Pierwsze sto stron Pasternak poświęcił na dogłębne przedstawienie całego mrowiska postaci, jak to tylko rosyjscy pisarze potrafią. Człowiek się męczy, żeby zapamiętać ich wszystkie imiona, nazwiska, przydomki, przezwiska i związki rodzinno-towarzyskie, a potem się okazuje że większość z nich się w ogóle w powieści więcej nie pojawi. Nie wiem za bardzo, do czego to autorowi było potrzebne, szczególnie że później różne ważne wydarzenia są opisane naprędce dwoma zdaniami, lub w ogóle pominięte.

Do tego wszystkiego dodajmy niesamowite zbiegi okoliczności. Rosja to kraj, który zajmuje niemal pół planety, a bohaterowie wpadają na siebie co i rusz, jakby wszyscy mieszkali w Koluszkach. Z pewnością często się zdarza, że ktoś sobie wyjdzie na spacer po Syberii i wpadnie na dawno niewidzianego znajomego. To już nawet autorki romansów się potrafią powstrzymać przed aż takimi ułatwieniami fabularnymi.

To tyle jeśli chodzi o akcje, teraz porozmawiajmy o stylu. Przede wszystkim, dialogi to nie jest mocna strona Pasternaka. Jego postacie nie mówią, tylko przemawiają. Oczywiście Pasternak pisał powieść trochę zaangażowaną, więc biedni bohaterowie musieli raz na jakiś czas, zupełnie znienacka, wygłaszać kilkustronicowe przemówienia, bo Pasternak miał coś nam do powiedzenia. Właściwie to pozwolę teraz przemówić Larze:

"Zamiast być naturalni i spontaniczni, tacy jak zawsze byliśmy, staliśmy się nagle idiotycznie pompatyczni względem siebie. Coś sztucznego, pretensjonalnego i wymuszonego wkradło nam się do rozmów - i każdy czuje, że musi powiedzieć coś mądrego w pewien określony sposób na pewne szalenie ważne tematy."

O to, to, Lara. Inną interesującą rzeczą, którą powiedziała Lara (właściwie ta książka byłaby lepsza, gdyby się nazywała Larysa Fiodorowna, a nie Doktor Żywago) była jej opinia na temat filozofii:

"Nieszczególnie lubię eseje filozoficzne. Myślę, że trochę filozofii powinno się dodać do życia i sztuki jako przyprawę, ale żeby skupiać się tylko i wyłącznie na tym, to dla mnie równie dziwne jak żywienie się tylko kiszonymi ogórkami i niczym innym."

A Pasternakowi zdecydowanie smakują ogórki kiszone.

Co w tej książce było dobrego? Coś musiało być skoro ten Nobel i liczne ekranizacje. Mi najbardziej podobały się opisy przyrody. Tu autor błyszczał jak bombka na choince. Jak prawdziwy Eskimos, Pasternak potrafi mówić o śniegu na tyle pięknych sposobów, że nawet jeśli część tego zagubiła się w tłumaczeniu, to zostało wystarczająco, żeby dać książce trzy gwiazdki.

* mudak - to po rosyjsku dupek.

PS. Wkleiłam Wam najładniejszą polską okładkę jaką znalazłam na internetach.

Tuesday 30 October 2012

Amanda Smyth - Black Rock

W Ameryce ta książka została wydana pod tytułem "Lime Tree Can't Bear Orange", bo w Ameryce oni bardzo lubią tego typu ekscentryczne tytuły. W Polsce ta książka nie została w ogóle wydana, więc zamieszczam amerykańską okładkę, bo jest o wiele ładniejsza od tej brytyjskiej.

To taka typowa powieść, w której dramat goni dramat. Trochę jak w telenoweli brazylijskiej, coś jak Niewolnica Isaura. Podobała mi się ta książeczka, chociaż już koło 120 strony wiedziałam dokładnie gdzie to wszystko zmierza. O kobietach dla kobiet. Miłość, zdrada, ciąża, macierzyństwo. Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się opisy przyrody w Trynidad i Tobago. Do tej pory ta książka to mój główny punkt odniesienia, jeśli chodzi o ten kraj, który w międzyczasie zyskał dla mnie na znaczeniu, bo jeżeli ja i Maurycy dotrwamy do naszego "żyli długo i szczęśliwie", to moje dzieci będą po części stamtąd.

Napisana w pierwszej osobie, raczej prostym stylem, jest momentami naprawdę ujmująca, i chcąc nie chcąc czekam na jakiś sequel, żeby się dowiedzieć co się tam dalej bohaterom przytrafiło (aczkolwiek mój znajomy, który się przyjaźni z autorką, mówi mi, że niestety żaden sequel nie jest planowany).

Guardian twierdzi, że można wyczuć trochę "Szerokiego Morza Sargassowego" w tej hipnotycznej, niesamowitej powieści. Ja uważam, że to trochę pochwała na wyrost, ale myślę, że "Black Rock" (i.e. Lime Tree Can't Bear Orange) można porównać do Andrei Levy albo Alice Walker. Taka powieść w sam raz do książkowego klubu Oprah.

Monday 29 October 2012

Joyce Carol Oates - Zabiorę cię tam

Oates napisała w życiu więcej książek niż duża część Polaków przeczytała. A ja zwykle zaczynam od jakieś raczej niszowej pozycji, pod tytułem: "Zabiorę cię tam".

Na modłę greckich tragedii "Zabiorę cię tam" składa się z trzech aktów, podczas których główna bohaterka najpierw rozpada się na kawałki, żeby pod koniec się podnieść.
Przyznam, że te trzy części były trochę zbyt schludnie przycięte jak na mój gust. Z powieści tak naprawdę zrobiły się trzy nowelki. Myślę, że mimo wszystko zostanę fanką Oates, nawet jeśli ta powieść nie rzuciła mnie na kolana.

Dodatkowe punkty "Zabiorę cię tam" zebrało za dobór tematów - psychiczne tortury, które dziewczynki (te młodsze jak i te starsze) sobie nawzajem serwują oraz związki miedzy-rasowe. To takie moje kolejne koniki literackie.

Reasumując, "Zabiorę cię tam" to trochę smutna, bardzo ładnie napisana, powieść o dorastaniu dziewczyny, która była zbyt mądra, żeby to się mogło dobrze dla niej skończyć.

Thursday 25 October 2012

Jennifer Donnelly - The Winter Rose

O, tak. Romans historyczny. Przegłupie, ale jakie przyjemne.
Czego tu nie było, skandal, romans, zbrodnie, narkotyki, seks, i co tam Wam jeszcze do głowy przyjdzie. I oczywiście to niesamowite nagromadzenie zbiegów okoliczności bez których fabuła utknęła by w miejscu. Jest to książka wymagająca - wymaga od czytelnika, żeby zapomniał o swoich zdolnościach krytycznego myślenia, ale w zamiar daję taką rozrywkę, że można czytając wtrąbić dwie tabliczki czekolady i nawet nie zauważyć.

Jeżeli lubicie historie o grzecznych dziewczynkach lubiących niegrzecznych chłopców (lub w ogóle lubicie niegrzecznych chłopców) i wasz żołądek jest w stanie znieść takie zdania:

"W ciemności Franki mógł tylko słyszeć Sida; nie mógł zobaczyć jego twarzy. Jeżeli by mógł, to zauważyłby wypisany na niej ból, głęboki i nieprzemijający, gdy Sid mówił
- Ona jest nikim, Frankie. Żadnego związku. Jest dla mnie zupełnie nikim"

to sobie przeczytajcie.

A tak przy okazji, dlaczego większość tego typu romansów ma na okładkach kobiety z obciętymi głowami? Czy to jest jakieś ćwiczenie typu 'kopiuj, wklej'? Mamy sobie wkleić tam własną głowę?

Tuesday 23 October 2012

Colin McAdam - Some Great Thing

Trzy tygodnie zajęło mi przebrnięcie przez tę książkę. Trzy tygodnie ją orałam niczym zamrożoną ziemię w marcu. Nie wiem do końca dlaczego tak to szło opornie. Niby wszystko jest na miejscu. Dobrze napisana, fabuła w miarę wartka, akcja osadzona w Ottawie w latach 70-tych, bohaterowie wydawałoby się interesujący - rozczarowany życiem businessman i budowniczy - self made man. Obaj szukają szczęścia, miłości i takich tam. I zupełnie mnie nie obchodziło, czy je znajdą, czy nie. Może to dlatego, że nie jestem z Kanady. Albo zła faza Księżyca. Albo coś innego. Tak czy siak nie było to "some great thing"*, jakby tytuł na to wskazywał.

Trochę się przebudziłam koło 230 strony, ale całe doświadczenie było nijakie. I dlatego musiałam zaraz po przeczytaniu znaleźć jakiś głupiutki historyczny romans na odtrutkę. I to wszystko przez Colina McAdama!


*nikt tego oczywiście nie wydał po polsku, bo i po co.

PS. Niedługo zaczną się poważne recenzje. To były takie pierwsze próbki nieśmiałe.

Monday 22 October 2012

Jenny Eclair - Camberwell Beauty

Po pierwsze, to nie jest powieść. To jest diatryba. Wszyscy w tej książce nienawidzą wszystkich i wszystkiego. Nawet narrator w trzeciej osobie zdaje się nienawidzić wszystkiego, co mu przyszło opisywać. To się czuje.

Lejtmotywem tej książki jest pierdzenie - nie tego się normalnie spodziewa po tzw. "literaturze kobiecej", ale cóż, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku.

Powód dla którego przeczytałam tę powieść to Camberwell - dzielnica w której spędziłam większość mojego londyńskiego życia i dopiero parę miesięcy temu z żalem się wyprowadziłam. Nie ma chyba żadnej innej książki, która obrałaby sobie za miejsce akcji tę część Londynu. Camberwell jest praktycznie literacko nieobecne, w końcu to nie Notting Hill (swoją drogą jak byłam młodsza to myślałam, że to jest Nothing Hill i strasznie mi się ta nazwa podobała - Wzgórze Nic). 

Niestety, nie czułam za wiele Camberwell w tej książce, oprócz tego, że bohaterowie od czasu do czas wsiadali do autobusu numer dwanaście. Za wiele 'beauty' też nie było. Punkty ta książka dostała za bardzo sprawnie prowadzoną i trzymającą w napięciu fabułę.

Przy okazji mogę powiedzieć, że niedawno znajoma woziła mnie po Camberwell i Dulwich i robiła mi wycieczkę krajoznawczą, bo jest już Londynianka ze stażem (bo przyjechała tu jeżeli dobrze pamiętam jeszcze przed stanem wojennym). Więc tak sobie jeździmy i nagle ona mówi

- O, a to jest dom Jenny Eclair.

Podjeżdżamy bliżej

- O, a tu Jenny Eclair wynosi śmieci.

Piękna historia, co nie?

A jak już jesteśmy przy dzielnicach to mam problem natury gramatycznej. Jak właściwie powinnam mówić, że mieszkam w Camberwell czy na Camberwell? W Tower Hamlets, czy na Tower Hamlets. Automatycznie mówi mi się 'w Camberwell', ale przecież kiedyś mieszkałam NA Natolinie, a wcześniej NA Imielinie, a jeszcze wcześnie na Mokotowie.

I mówi się też 'na Manhattanie'. Ale chyba raczej 'w Bronxie', a nie 'na Bronxie'. Przyszło mi to wszystko do głowy, bo umówiłam się nową/starą koleżanką na wieczór i ona mi powiedziała, że pracuje na Brixton. I zastanawiałam się, czy w takim razie w ogóle nie powinna powiedzieć 'na Brixtonie'.

Friday 19 October 2012

Vladimir Nabokov - Rozpacz

Ja to lubię sobie tak zignorować opus magnum i wydłubać jakieś bardziej zakurzone dzieło wielkiego pisarza. I tak, na ten przykład, wciąż nie przeczytałam 'Lolity' Nabokova. Za to przeczytałam 'Rozpacz'. I zupełnie tego wyboru nie żałuję.

Pierwsza część tej książki była ciężka i to mimo bardzo obiecującego początku: narrator, producent czekoladek, niespodziewanie natyka się na swojego sobowtóra w postaci kloszarda. Pierwsze co mu przychodzi do głowy, jak to zazwyczaj w takich sytuacjach, to, to że mógłby zabić tego kloszarda i następnie przebrać się w jego ubranie i uciec. Pomysł ten wydaje mu się wręcz artystycznie piękny, takie zamienienie sprawcy i ofiary. Im więcej o tym myśli, tym bardziej wydaje mu się, że należy go wprowadzić w życie, bo drugiej takiej okazji nie będzie.

Z początku trochę grzęzłam w tej 'Rozpaczy', chociaż jasne było jak słońce, że Nabokov to świetny pisarz. Grzęźnięcie było najprawdopodobniej moją winą. Jednak gdzieś koło połowy książka nabiera takiego impetu, że mogłam tylko siedzieć w metrze i mruczeć pod nosem: "znakomite! znakomite!".
Hermann to taki przewrotny narrator; bawi się biednym czytelnikiem i za nic nie należy mu ufać. Jest to jedna z niewielu książek, w których zdało mi się, że stworzyłam coś na kształt więzi z narratorem.

Przeczytajcie koniecznie. W Polsce zdaje się nakład się wyczerpał, ale trochę kopii wala się po allegro. Jak już kupicie, to nie dajcie się zwieść pierwszym pięćdziesięciu stronom - w tej książce naprawdę w końcu się coś dzieje.

Niech żyją przewrotni narratorzy!

Thursday 18 October 2012

Chimamanda Ngozi Adichie - Fioletowy Hibiskus

Adichie jest dla mnie ta pisarką, z którą czuję największe porozumienie duchowe. Jest jeszcze młoda i moim zdaniem jej najlepsza książka jest jeszcze przed nią, ale mimo pewnych niedoskonałości to właśnie ona jest mi literacko najbliższa.

Jeżeli miałabym się nieskromnie porównać do jakiegoś żyjącego pisarza, to właśnie do niej.Wydaje mi się, że mamy podobną wrażliwość i podobne rzeczy są dla nas ważne.

"Fioletowego Hibiskusa" zaczęłam czytać w polskim tłumaczeniu popełnionym przez niesławne wydawnictwo Amber. Po dziesięciu stronach odrzuciłam książkę z obrzydzeniem i udałam się do biblioteki sprawdzić, czy aby nie ma oryginału.

Jaka różnica! W oryginale to się płynęło przez tę historię, podczas gdy czytanie polskiego tłumaczenia przypominało, jak to moja siostra ładnie ujmuje, jazdę sankami po betonie.

Z tego co widzę, że Zysk i S-ka wydało ponownie tę książkę, ale w starym tłumaczeniu. Mam chociaż nadzieję, że jakiś porządny redaktor nad tym usiadł i to trochę naprostował, bo tej książce naprawdę należy się trochę troski i miłości.

Jest tam wszystko co lubię, despotyczne reżimy i despotyczni ojcowie (lubię w książkach oczywiście, nie żeby empirycznie) oraz oczywiście Afryka, wraz ze swoimi smakami, zapachami i palącym słońcem. Bohaterowie niektórzy może trochę zbyt czarno-biali i przewidywalni, ale jak na debiut młodziutkiej pisarki to książka naprawdę warta uwagi. Głos piętnastoletniej narratorki, Kambili, jest tak autentyczny, że można się zastanawiać jak bardzo ta książka jest autobiograficzna.


Jeżeli lubicie czytać o religijnych fanatykach, co są jak Mr Jekyll i Dr Hyde, to bardzo polecam "Fioletowy Hibiskus", nawet w tym nieszczęsnym polskim tłumaczeniu jeśli musicie.

Wednesday 17 October 2012

Jhumpa Lahiri - Tłumacz chorób

Naczytałam się tyle książek z subkontynentu indyjskiego, że już zdaje mi się, że znam tę kulturę lepiej niż własną. Była taka fala książek jakiś czas temu, teraz już się kończy, bo zupełnie zmiotło ją skandynawskie tsunami. Ta indyjsko-pakistańska fala przypominała mi trochę latynoamerykański boom lat 60-tych (nie to żebym go z autopsji pamiętała), ale podobnie zaczęła się od kilku świetnych powieści, żeby potem na tej samej fali wynieść też cały szlam z dna.

Opowiadania to trudna forma. Nie ma żadnego miejsca na błędy, na niezgrabne akapity, liche dialogi. Masz w najlepszym wypadku dwadzieścia stron, żeby powiedzieć co masz do powiedzenia i lepiej żeby to było mocne i nie pozostawiło czytelników obojętnymi.

"Tłumacz chorób" to przyzwoita kolekcja. Opowiadania napisane zgrabnie i przyjemnie się czyta, chociaż czasem, jak na mój gust, robią się zbyt sentymentalne. Nie ma w nich nic powalającego i szczerze mówiąc jestem raczej zdumiona tym całym Pulitzerem...

Na uwagę zasługuję opowiadanie "Prawdziwy Durwan" o dozorczyni mieszkającej pod dachem, na klatce schodowej jednej z kamienic w Kalkucie. Teraz, po kilku latach od przeczytania tej książki, jest to jedyne opowiadanie, które było wystarczająco świeże, że zachowało mi się w pamięci do teraz. Większość pozostałych to typowa 'literatura emigrancka' traktująca o przybyszach z Indii mieszkających w USA, która zlała mi się w jedno z wszystkimi innymi książkami z tego gatunku.

Ale nie bierzcie mnie za słowo - wszyscy inni bardzo się zachwycali.

Polecacie jakieś opowiadania?

Monday 15 October 2012

Anne Landsman - The Rowing Lesson

To była taka "Śmierć Artemia Cruz" dla biednych. Mnie się nawet nieszczególnie podobała "Śmierć Artemia Cruz" w wersji napisanej przez wielkiego Carlosa Fuentesa, a "The Rowing Lesson" to już w ogóle jedna z najgorszych książek jaką w życiu czytałam.

Jeden z recenzentów pisze: "Landsman jako jedna z nielicznych pisarzy naszego pokolenia wydobyła z języka angielskiego styl wyjątkowo własny i dziki."

Faktycznie, styl ten jest tak własny, unikalny i dziki, że Landsman jest prawdopodobnie jedyną osobą, która jest w stanie zrozumieć ten bajzel narracyjny.

Nie jestem fanką narracji w drugiej osobie. Nie podobały mi się jej fragmenty w "Śmierci Artemia Cruz" i prawie zabiła ona całkiem fajne "Święto kozła". Landsman pojechała tu zupełnie po bandzie i napisała w ten sposób całą książkę od początku do końca. Pozbyła się także jakichkolwiek znaczników dialogów, więc wszystko leci razem jako jeden nieprzerwany strumień świadomości. Oczywiście, nie byłoby eksperymentalnej narracji bez zaburzonej chronologii, więc na dodatek nigdy nie wiemy, co kiedy się zdarzyło i co po czym następuje. Wszystko to sprawia, że książka jest zagmatwana, męcząca i praktycznie nie da się jej czytać.

Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię kiedy książka stawia mi wyzwania. Jedną z moich ulubionych powieści jest "Rozmowa w Katedrze". Jednak jest różnica między wyrafinowaniem a pretensjonalnością i "The Rowing Lesson" zdecydowanie podpada pod to drugie.

Według innej recenzji jest to "przejmująca elegia, w której córka uzurpuje sobie wspomnienia swojego umierającego ojca". Hm, dla mnie bardziej brzmiało to jak pijacki bełkot, ale niech będzie. Czy tylko mi się wydaje, że córka wyobrażająca sobie swojego ojca obszczywającego i obsrywającego sobie spodnie i masturbującego się to wizja raczej groteskowo-niepokojąca bardziej niż poetyczna?
I po trzystu stronach tej mordęgi, wyobraźcie sobie, że żaden z bohaterów wciąż nie przybrał dla mnie żadnej rzeczywistej ludzkiej formy.

Saturday 13 October 2012

Ken Kalfus - Choroba Narodowa

Czasem myślisz sobie: "To będzie dobra książka" i czujesz podekscytowanie. A potem ją czytasz i okazuje się, że to w ogóle nie była dobra książka. I takie jest życie.

"Choroba narodowa" ma wszystkie odpowiednie składniki: 11 września, Nowy Jork, rozwodzące się małżeństwo (bynajmniej nie polubownie). I z jakiegoś powodu te składniki nie grają ze sobą. Wygląda na to, że Kalfus postanowił wrzucić wszystko do swojej książki, co było ówcześnie na topie. Ataki terrorystyczne, wąglik (pamiętacie wąglika??) i trochę jeszcze Osamy bin Ladena i Afganistanu. Wszystko to bez ładu i składu. Mamy historię dwojga ludzi, którzy w swoim małżeństwie doszli już do punktu czystej, niczym nieskażonej nienawiści i ta opowieść zmierza do nikąd. Zaczyna się od tego, że się nienawidzą i na tym też się kończy. A po drodze mamy powrzucane, na chybił trafił, skrawki współczesnej wydarzeń. Wygląda to mniej więcej tak:
"Joyce wróciła do domu i wzięła prysznic. Potem poczytała gazetę. W gazecie pisano, że USA wysłało wojska do Afganistanu [tu kilka detali dotyczących inwazji]" I następnie książka wraca do Joyce i jej znienawidzonego męża. Naprawdę nie wiem, czego chciał tu Kalfus dokonać (oprócz zaskarbienia sobie sympatii marketingowców z wydawnictwa, którzy nie musieli się trudzić z wymyślaniem chwytliwych sloganów, aby książkę sprzedać).

Rozumiem, że zamysłem było pokazanie pewnych podobieństw między stanem państwa a stanem Państwa Harrimanów, ale nic z tego nie wyszło i całość jest sztuczna i wymuszona. Pod koniec ma się wrażenie, że sam Kalfus traci wiarę w swoją powieść i wypisuje już cokolwiek mu przyjdzie do głowy, byle jakoś tylko dobrnąć do końca.

Podsumuję tę recenzję cytatem z książki (pierwszorzędna narracja, nie ma co):

"Pryszcze rozlewały się na jego brodę, szyję i czoło, małe czerwono-białe punkty ułożone w tajemnicze wzory, które mogły ci powiedzieć o czym on myśli, jeśli tylko byś wiedział jak je rozszyfrować."

Że co?

Tłumaczenie jest jak zwykle moje, bo nie mam polskiej wersji, ale widząc co się w polskich tłumaczeniach dzieje, (vide: http://wyborcza.pl/1,75475,12633873,_Obce_dziecko__Hollinghursta__potega__zlego__przekladu.html) to nie mam żadnego oporu przed tworzeniem własnych wersji, bo mogą się nawet czasem okazać lepsze. Jeżeli ktoś ma tę książkę w polskim wydaniu, to bardzo chętnie bym się dowiedziała, jak to wygląda po polsku.

Jedyne, co można powiedzieć na korzyść wydawcy tak polskiego jak i angielskiego to, to że ostrzegawczo wsadzili tę w książkę w koszmarne okładki:

(Angielska nieco lepsza).



Friday 12 October 2012

Claude McKay - Banjo

Na pierwszy rzut oka 'Banjo' to łotrzykowska opowieść o grupie trampów - plażowych chłopców, którzy spędzają całe dnie włócząc się po szemranych zakątkach Marsylii od jednego bistro do drugiego, tańcząc i pijąc.

Opisy portowego życia w latach dwudziestych są pełne poezji i uroku, ale ta powieść to coś więcej niż nostalgiczne wspominki minionych czasów. Kosmpolityczny port, w którym spotyka się cały świat i nikt nie jest naprawdę w domu idealnie pasuje do poruszenia kwesti rasy. Między jedną butelką wina a drugą bohaterowie dyskutują prezentując każdy możliwy punkt widzenia i postawę względem rasy i rasizmu.

Taka sceneria i przedstawianie czarnych nie zaskarbiły McKay'owi sympatii innych autorów z ruchu tzw. Renesansu Harlemu, którzy uważali, że szkaluje on własną rasę (ha, ha, chciałam napisać 'oczernia').
McKay broni się słowami Raya, jednego ze swoich bohaterów (które przetłumaczę po swojemu, bo nikt tej książki jeszcze oficjalnie na polski nie przełożył):

"Myślę o mojej rasie tyle samo co ty. Nie mogę patrzeć na to jak jest kopana i opluwana przez białych, bo to przecież dobry, ziemię miłujący lud. Będę walczył, jeśli trzeba będzie walczyć, ale jeśli opowiadam historię - to cóż, jest tak jest, jesteśmy tu wszyscy, czarni, brązowi i biali, i ja opowiadam historie, bo je kocham opowiadać."

'Banjo' to w gruncie rzeczy 'trans-nacjonalistyczna' powieść, przykład konceptu tzw. rasy-narodu. Trochę jakby McKay chciał krzyknąć "Czarni wszystkich krajów łączcie się!" i upewnił się, że uwzględnia w swojej książce wszystkich po równo, czy to Afrykanów, czy czarnych z Karaibów lub USA. Fajnie by było, gdyby udzielił też głosu jakimś kobietom, bo wszystkie które pojawiają w powieści służą bardziej za rekwizyty. Niemniej jednak jest to dobra książka, aczkolwiek prawie bez fabuły (jak zresztą ostrzega z góry jej podytuł - "A Story Without a Plot").

Trudno powiedzieć, który punkt widzenia McKay dzieli ze swoimi bohaterami, ale ogólna konluzja zdaje się wyrażać przez ten cytat:

"Niczego bardziej nie nienawidzę jak chrześcijańskiej moralności. Jest fałszywa, zdradziecka i i pełna hipokryzji. Wiem to, bo sam byłem jej ofiarą w waszym białym świecie, i konkluzja do jakiej doszedłem jest taka, że świat musi się pozbyć tych fałszywych moralności i zacząć pielęgnować dobre obyczaje, nie jakieś towarzyskie dobre maniery, tylko zwyczajną ludzką przyzwoitość i tolerancję."

Amen

PS. Dziwnie mi się tłumaczyło tę recenzję na język polski, bo jakiś taki jeszcze on jest nienawykły do opisywania kwestii rasowych. Cały czas, na przykład, nie mogę się zdecydować, czy powinnam używać słowa 'Murzyn'. Według mnie ma dość negatywne konotacje i gdy ktoś ostatnio przy mnie, w eleganckim towarzystwie, powiedział 'sto lat za Murzynami' to trochę mnie to zażenowało. Większość czarnych, których znam, którzy mówią po polsku niemal od urodzenia, czyli można powiedzieć, że 'czują' ten język, raczej się obraża za 'Murzyna'.

Thursday 11 October 2012

Mick Jackson - The Underground Man

Pewnie Was zaskoczę, ale biblioteki warszawskie są o wiele lepiej zaopatrzone w wartościowe pozycje w porównaniu do tych w Londynie, które wypełnione są głównie chłamem.

Powierzchniowo, te angielskie są o wiele większe, ale książki mają tam dużo wolnej przestrzeni do swobodnego oddychania, tak że ogólnie pozycji wydaje się być mniej niż w tych różnych warszawskich osiedlowych bibliotekach, w których na przestrzeni czterech metrów kwadratowych potrafi się zmieścić cały kanon literatury Zachodu. W polskich bibliotekach jest oczywiście wiele książek starych, rzecz zupełnie niesłychana tutaj, gdzie książki są co chwilę wymieniane, a księgozbiór odpowiada aktualnej liście bestsellerów. Króluje literatura plażowa, dlatego też jak znajdę coś, co nie wydaje się być ani romansem, ani kryminałem, ani thrillerem, to właściwie biorę w ciemno. I tak właśnie było z tą książkę, gdzie za dodatkową gwarancję posłużyła adnotacja, że książka była nominowana do Bookera.
Już w domu okazało się, że jest to książka o jakimś arystokracie-dziwaku, który kopie tunele, co trochę ostudziło mój zapał, szczególnie gdy zdałam sobie sprawę, że ów dziwak jest narratorem i będę siedzieć w jego głowie przez następne 260 stron. Niestety nerwica natręctw nie pozwala mi porzucić zaczętej książki, tak że na jakiś czas na Jego Eminencję byłam skazana.

Na szczęście prędko wsiąkłam w elegancką prozę Jacksona. Stworzył on niesamowitą postać z lekka wzorowaną na prawdziwym Piątym Księciu Portland. Jego Eminencja jest ciekawa jak dziecko, kultywuje obsesję na punkcie tuneli oraz własnych wnętrzności jak i całej masy pomniejszych ekscentryzmów. To wszystko sprawia, że czyta się tego 'Człowieka Podziemia' bardzo żwawo, chociaż mało jest w nim akcji. Książka to czasem zatrważająca, a czasem do bólu komiczna. Mój ulubiony fragment dotyczył spisku, który odkrył główny bohater, dotyczącego kobiet i wielorybich kości.

Podsumowując, książka bardziej niż na akcji, opiera się na postaci, ale za to, co to za postać!

Wednesday 10 October 2012

Literackie dywagacje, ot takie

Literackie dywagacje - to brzmi mądrze. Będą tu rozważania, polemiki i dyskusje dotyczące przeróżnych spraw okołoliterackich.

Chyba że oczywiście, spojrzymy na właściwe znaczenie słowa 'dywagacje', czyli mówienie lub pisanie nie na temat, lanie wody i ogólne szeroko rozumiane błądzenie i bredzenie. Wtedy nazwa bloga zdaje się być jak najbardziej na miejscu.

Tak naprawdę blog ten będzie nieco przeredagowaną i dostosowaną do realiów wersją polską mojego angielskiego bloga, jako że pojawiły się głosy (jeden lub dwa), aby udostępnić publiczności, która woli mnie czytać po polsku, moje różne złote myśli.

Mieszkam w Londynie i większość książek, które czytam, czytam po angielsku, więc spodziewajcie się, że blog ten będzie pełen różnych nieporozumień i nieścisłości, jak również karkołomnych konstrukcji językowych.

To tyle tytułem wstępu. Zostańcie Państwo z nami.